Coke Live Music Festival 2009 za nami - fotorelacja

Coke Live Music Festival 2009 za nami - fotorelacja

23 sierpnia 2009, 20:22
Dobiegła końca kolejna edycja festiwalu Coke Live Music. Prezentujący „muzykę miasta” CLMF zgromadził takich artystów jak The Streets, 50 Cent, Gentleman, Madcon, Shaggy czy Nas.
 
Pośród zagranicznych wykonawców nie zabrakło przedstawicieli z Polski, którzy występowali głównie na scenach Burn i Coke a byli wśród nich m.in. Coma, Łąki Łan, Vavamuffin, Marika, Beats Friendly z Noviką i Warszafski Deszcz.
[img:1][img:2]
Trzydniowe święto muzyki przyciągnęło na teren Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie miłośników zarówno brzmień rockowych (The Killers) jak i hip-hopu (50 Cent, Lupe Fiasco, O.S.T.R., Abradab) czy reggae (Gentleman). Na terenie festiwalowego miasteczka poza muzyką na fanów czekała dobrze przygotowana strefa gastronomiczna, pole namiotowe oraz strefa wypoczynkowa – czerwone leżaki i pufy. Dodatkowo funkcjonował oficjalny sklepik festiwalowy z gadżetami oraz punkt recyklingowy, w którym wszyscy zainteresowani mogli wymienić plastikowe kubki po napojach na czapeczki i torby z logo głównego sponsora festiwalu czyli coca-coli.
[img:3]
Pierwszego dnia festiwalu największym zaskoczeniem okazał się dla mnie doskonały koncert James'a. Ten alternatywno-rockowy brytyjski zespół który wydał do tej pory 10-ć albumów, a supportem dla którego była m.in. formacja Radiohead i Coldplay oczarował mnie. Tim Booth i spółka porwał publiczność mniej więcej w tym samym stopniu co grający drugiego dnia Gentleman, który wystąpił wspierany na scenie przez uroczy i barwny zespół The Far East. Gentleman a właściwie Tilmann Otto to niemiecki muzyk specjalizujący się w muzyce reggae i dancehall. Oba te koncerty to moim zdaniem najlepsza rzecz jaka miała miejsca na CLMF 2009. Sporą widownię i zainteresowanie zyskał także występ The Killers. Mnie jednak występ Brandona Flowers'a i spółki mniej więcej po piątym utworze mocno znudził. W pewnym momencie zaczęłam mieć wrażenie, że każdy kolejny utwór brzmi identycznie – te same loopy, te same sample, te same beaty. Z muzycznego zalewu The Killers udało mi się wyłowić zaledwie kilka utworów, w tym „Human” i „Spaceman”. Reszta przeszła bez entuzjazmu.
[img:4]
Drugiego dnia CLMF 2009 jeden z lepszych koncertów, poza Gentlemanem oczywiście, dał Lupe Fiasco. Wasalu Muhammad Jaco bo tak brzmi właściwe nazwisko tego amerykańskiego muzyka jest nadzieją współczesnej muzyki hip-hopowej. Choć artysta wydał w swojej karierze zaledwie trzy albumy (2006 „Lupe Fiasco's Food & Liquor”; 2007 „The Cool”; 2009 „Lasers”) to jest znaną postacią muzyczną także w Polsce. Charakterystyczny dla koncertu Fiasco był jego niesmowicie pozytywny przekaz, być może stąd wynikł fakt, że był to bardzo energetyczny live. Ogólnie zaznaczyć trzeba że nie tylko Lupe Fiasco utrzymywał fantastyczny kontakt ze słuchaczami. Do historii przejdą już komendy Mike'a Skinnera z The Streets „Kucnijcie!”, „Skaczcie!” czy też spacer Gentlemana w fosie dla fotoreporterów i gorące uściski dłoni z fanami.
 
Trzeci dzień CLMF 2009 upłynął jak dla mnie pod znakiem norweskiego duetu Madcon oraz rapera Shaggy'ego jak również pod znakiem ulewnego deszczu, który jednak nie zniechęcił publiczności do udziału w obu tych koncertach i świetnej zabawy.
[img:6]
Szkoda, że równie dobra atmosfera nie dopisała na Burn Stage, gdzie grała m.in. Novika z formacją Beats Friendly (koncert dla niemal całkiem pustego namiotu) oraz Seb Skalski i Last Robots.
[img:5]
Podsumowując: poziom festiwalu równy, bez rewelacji i wybitnych gwiazd ale trzyma z góry obrany kierunek i poziom. Chociaż momentami jak dla mnie było zbyt leniwie to jednak warto było uczestniczyć w Coke Live. Mogłabym jak zwykle trochę ponarzekać na organizacyjny bałagan i niedoinformowanie ale póki co przemilczę.
 
Tekst i foto: Ewa Kuba. Więcej zdjęć na http://fotokoncert.blox.pl/html
 
 

Moja podróż na Coke Live Music Festival (dalej zwany jako CLMF lub po prostu Coke) trwała 11 godzin i 24 minuty. Pociągiem pospiesznym pewnej spółki kolejowej relacji Hel – Kraków Płaszów. W nocy. Tak wygląda początek tej opowieści. Zaczyna się nieźle, co?
Przed południem byłem już na dworcu Kraków Główny, skąd piechotą udałem się na miejsce noclegu. Kawałek musiałem przejść, choć nie takie odległości się pokonywało. I może nie grałoby to większej roli, gdyby...

Nie jestem w stanie uniknąć porównań między CLMF i innym dużym festiwalem muzycznym, który ma miejsce w Gdyni, zazwyczaj z początku lipca. (Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą – chodzi o Heineken Open'er Festival) Choćby ze względu na tego samego organizatora. Postaram się jednak nie dokonywać zbyt wielu takich porównań, bowiem niestety okazałoby się to krzywdzące dla CLMF.

I oto na początku pierwsze rozczarowanie. Kraków był przygotowany do festiwalu dużo słabiej niż Gdynia. Brak oznaczeń, brak bezpośrednich linii autobusowych, brak wygodnych dla gości rozwiązań logistycznych. Okazało się jednak, że Coke nie jest wydarzeniem, które istnieje w świadomości autochtonicznej ludności Krakowa. Większość osób nawet nie była mi w stanie powiedzieć, gdzie mam jechać, jak dotrzeć, którym autobusem.

Dotarłem jednak na czas i na kilkanaście minut przed startem pierwszego zespołu wszedłem już z opaską MEDIA na teren CLMF. (Tu plus dla Alter Art – kolor był absolutnie rewelacyjny w porównaniu do koloru medialnej opaski z Open'era)

Na terenie kolejne rozczarowanie, a może raczej zdziwienie. Chcesz wypić sobie piwko podczas koncertu? Proszę bardzo, ale tylko w zamkniętej strefie gastronomicznej. Czy to dobry pomysł? To kwestia dyskusji. Mnie jednak się nie podobał, dopóki nie dowiedziałem się, że wcale nie był to pomysł organizatora. Wszak byłby to strzał we własne kolano. To pomysł polskich parlamentarzystów. Mianowicie dnia 1. sierpnia bieżącego roku weszła ustawa zakazująca sprzedaży alkoholu na imprezach masowych. Zatem piwo można nabyć, a zarazem spożyć tylko i wyłącznie w specjalnie wyznaczonej strefie. Zainteresowanych odsyłam do Monitora Polskiego oraz Dziennika Ustaw.

Przyszedł czas na pierwsze dźwięki. The Streets. Goście z Wielkiej Brytanii mają na koncie kilka sporych hitów. Sam uznałem ich za jedną z ciekawszych pozycji w programie CLMF. Stąd uważam, że powinni wystąpić w innym terminie. Może później, może innego dnia. Sam początek festiwalu nie był najlepszą dla nich porą.

Mimo to jednak ta część publiczności, która postanowiła opuścić strefę gastronomiczną i bawić się pod sceną, przyjęła The Streets bardzo ciepło. Zespół nie pozostał dłużny i starał się wykrzesać z siebie co tylko się dało. I powiodło im się. Zagrali swoje (i nie tylko swoje) największe przeboje, rozgrzali publiczność przed tym co miało nastąpić. W punkcie kulminacyjnym uraczyli publikę wielkim, ponadczasowym Ain't No Sunshine, na co zebrani pod sceną fani zareagowali bardzo żywiołowo.

Po występie Streetsów udałem się pod namiot Coke Stage, gdzie o 20.00 zaczęli grać Kumka Olik. Zatem przyszedłem na ich koncert z kilkunastominutowym spóźnieniem. Tę grupę miałem już okazję wcześniej widzieć pod namiotem Open'era, gdzie powalili mnie energią. I tutaj nie było inaczej. Młodzieńcy (18-22 lata) pokazali wielką klasę, udowadniając, że są jedną z najlepiej zapowiadających się grup młodego pokolenia. Mimo, że na początku miałem wrażenie, że nie są w formie – kilka wychwyconych pomyłek, kilka pomieszanych taktów – szybko zmieniłem zdanie. Jeden wielki ogień, bez przepychu formy. Energia w czystej formie okraszona skromnością i świadomością ułomnością istoty ludzkiej. Dodatkowo odnoszę wrażenie, że mimo już sporych sukcesów (podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią, koncerty na prestiżowych festiwalach) chłopaki stoją twardo na ziemi, nie pozwalając sobie na bujanie w obłokach sławy i wyobrażeniach o międzynarodowej sławie i statusie megagwiazdy showbiznesu. Cieszy mnie takie podejście, dzięki niemu pokładam w nich wielką wiarę.

James. Tutaj krótko. Dobry koncert, niezła energia, pozytywny przekaz i niespodzianka (do przewidzenia) w postaci coveru Iggy'ego Popa. Ale nie był to koncert, który w mojej pamięci zapisał się wielkimi literami. Być może dlatego, że nigdy nie poświęciłem tej grupie większej uwagi? Obiecuję, że to się zmieni i że przyjrzę się tej grupie w najbliższej przyszłości.

O Comie nie muszę pisać wiele, prawdopodobnie 90% z Was widziała przynajmniej jeden koncert tej grupy. Czy wystarczy, gdy powiem, że ten występ nie wyróżniał się niczym na tle innych ich występów? Bo dokładnie tak było. Wam zostawiam ocenę czy to komplement, czy wręcz przeciwnie. Dla ułatwienia dodam tylko, że Coma wypełniła szczelnie cały namiot Coke Stage.

Na deser The Killers. Deser był ciężkostrawny a jednocześnie mało kaloryczny. Czułem po nim absolutny przesyt, który raczej by mnie uśpił niż dodał sił. Przybysze z Nevady zagrali mało energicznie, bez polotu, jakby bez zaangażowania. Nie byłem na koncercie U2 6. sierpnia, więc nie wiem w jakiej formie wystąpili w Chorzowie. Mam jednak nadzieję, że zagrali tam tak dobrze, że nie zdążyli jeszcze dojść do siebie. The Killers byli jednym z moich punktów obowiązkowych na CLMF. Niestety, okazali się jednym z najsłabszych...

Tak skończył się dzień pierwszy. Spojrzał Bóg i zobaczył, że był... przeciętny...
 
TEXT: MARCIN RUTKOWSKI
 
Kolejny dzień CLMF był dniem zdecydowanie bardziej udanym. Po pierwsze - przez znacznie większą frekwencję pod sceną, po drugie - dzięki większemu zaangażowaniu publiczności i wreszcie po trzecie – dzięki większemu zaangażowaniu artystów.

Dzień zacząłem od O.S.T.R., do którego z jednej strony czuję szacunek jaki należy czuć do naprawdę świetnego artysty, z drugiej zaś mam także pewien (chyba nawet spory) dystans. Faktem jest, że hip-hop nie jest muzyką, do której łatwo się przekonuję i do sporej części tejże sceny taki dystans mam. Starałem się jednak być obiektywny. (Na marginesie dodam, że koniec festiwalu złamał ten dystans i zmienił nieco moje sterylne podejście do hip-hopu) O.S.T.R. Nie zawiódł na pewno swoich fanów, którzy co chwila reagowali entuzjastycznie na każdy jego kontakt z nimi. Przyznam, że trochę tego było i nie przesadzę jeśli powiem, że kontakt Ostry z publiką ma świetny. Ja też nie byłem zawiedziony i mogę uznać jego występ za naprawdę udany start piątkowej odsłony CLMF.

Potem krótka przerwa na herbatę i powrót pod Main Stage, gdzie niebawem miał zacząć swój show Gentleman & The Far East Band. Mimo że nie byli absolutną gwiazdą tego wieczoru (ten tytuł został z góry nadany panu o pseudonimie Pół Dolara) to mogę pokusić sięo stwierdzenie, że nie tylko był to najlepszy występ piątkowego wieczoru, ale nawet całego Coke'a. Cały, absolutnie cału od początku do końca koncert spędziłem w rozśpiewanym, roztańczonym tłumie niemalże pod samą sceną. Sam Gentleman zdawał się być niemal na wyciągnięcie ręki. Możecie powiedzieć, że z tamtego miejsca nie jestem w stanie ocenić występu obiektywnie. Może jest w tym racja, ale chyba na tym polega moja robota, nie?...

Krótko, bo rozpisywać się nie trzeba – Gentleman & The Far East Band zagrali absolutnie rewelacyjnie! Spotkani przeze mnie przypadkowo w tłumie Marko Baresi (perkusja) i Bert-Ill Mark (perkusjonalia) z Far East Band, zapytani o wrażenia z ich występu przyznali, że atmosfera na koncercie była rewelacyjna i mają nadzieję częściej odwiedzać Polskę.

Po Gentlemanie szybko pobiegłem pod namiot Coke, gdzie już od kilkunastu, może dwudziestu kilku minut grali Łąki Łan. Ich występ pamiętam z Open'era, gdzie również wystąpili pod namiotem. Tym razem jednak byłem na to przygotowany. Przeczytałem wcześniej w broszurce „pięcioosobowa grupa muzykalnych owadów”. Może faktycznie kilku z nich tak jakby udawali postaci z Pszczółki Mai, ale czy wokalista to owad? Nie to jest jednak sednem. Tym razem nie dałem się zwieść owadowo-bajkowej otocze. Zwróciłem uwagę na inne walory.

Pierwsze primo: Energia. Łąki Łan grają energicznie, potrafią rozkręcić publikę, mimo że składają teksty do swoich utworów niekiedy nawet z czterech słów (patrz: „pociąg, jajko, kura, tor”).

Drugie primo: gdzie trzeba krzykną, gdzie trzeba pohałasują, poskaczą. I muzycznie to się nawet składa do jakiejś kupy (tej pozytywnej), przy szczególnie istotnej roli klawiszy i gitary. Reszta (łącznie z wokalem) wybija tętno tego szalonego projektu.

Reasumując: Kto nie widział niech żałuje. Ja tylko jeszczę chcę sprawdzić, czy to wszystko działa po trzecim, czwartym, piątym koncercie.

Lupe Fiasco widziałem kilka minut, więc nawet nie staram się udawać, żę coś wiem na temat ich występu na Coke'u. Więc od razu przechodzę do...

Junior Stress – ziomek i krajan z lubelskiego LSM-u. (Lubelska Spółdzielnia Mieszkaniowa a zarazem dzielnica, z której JS się wywodzi, jakby ktoś nie wiedział a bardzo chciał). Sam osobiście poznałem uroki tych miejsc, więc tym lepiej wiem o czym śpiewa ów młodzieniec. Choć w rzeczy samej większość jego tekstów ma wydźwięk uniwersalny, zaś LSM to jedynie tło pewnych historii z życia wziętych. Mieszanka reggae z rapem i to bardzo udana. Do tego energiczna, szczera, bez żadnej ściemy (Mój boże, już zaczynam jak oni :D).

Początkowo miałem wykreślić Junior Stress z mojego planu działaniam jednak cieszę się, że tego nie zrobiłem. Kolega mój serdeczny, ziomek i krajan jak sam Junior Stress a nawet bardziej powiedział, że warto. Uwierzyłem. I dobrze, o Lupe Fiasco przeczytacie wszędzie indziej. Podumowując – drugi naprawdę świetny koncert piątkowego popołudnia/wieczoru.

23.00, Scena Główna. Koncert niekwestionowanej gwiazdy CLMF 2009. To on był nieustannie na ustach goszczących w Krakowie festiwalowiczów. To o niego najczęściej pytali się ci, którzy na Coke nie poszli. To on przyciągnął pod scenę największą publikę. Wreszcie to on był najczęściej komentowany. Z drugiej strony jednak to on był dla niektórych rozczarowaniem, to jego krytykowano, wreszcie to o nim opowiadano najwięcej dowcipów. To jego parodiowano, to o nim krążyły historie. Taka już droga megagwiazdy. Gwiazdy mocno i jaskrawie świecącej, ale tak cholernie wysoko i daleko, że w zasadzie nie pojmujemy jej wielkości. Bierzemy ten fakt za dobrą monetę... (pięćdziesięcio-centową)

Według mnie występ Mr. Pięćdziesiąt Groszy (amerykańskich) był koncertem, który trzeba było zobaczyć, choćby się waliło i paliło. To zestaw obowiązkowy, jak „wuzetka” do kawy. Ale opinii nie trzeba mieć bezkrytycznie pozytywnych. Mnie się nie podobało. Za mało w tym było życia, za dużo machania wyprostowaną dłonią z góry na dół. Miałem wrażenie, że 50cent potraktował ten festiwal „po macoszemu” przyjmując podejście w stylu „Veni, Vici”. Ale mimo, że pół dolara non vicit, przynajmniej ja mogę powiedzieć o jego koncercie – Veni, Vidi.

I tak skończył się dzień drugi. Zdecydowanie lepszy od pierwszego.
 
TEXT:MARCIN RUTKOWSKI
 

Trzeci i ostatni dzień CLMF. Moje typy na dziś? Abradab, Madcon, Eastwest Rockers, Vavamuffin. Nie zamierzałem iść na Shaggy’ego, ale poszedłem. I nie żałuję…

Ale zanim przejdę do muzycznych impresji napiszę kilka słów na temat terminów. Nasuwa się pewna myśl – czy warto zaczynać festiwal w czwartek i kończyć w sobotę? Czy może lepiej pójść drogą piątek – niedziela? Decyzja oczywiście należy do organizatora i może być uzależniona od okoliczności zewnętrznych. Jednak frekwencja w czwartek sugeruje, że lepiej sprawdza się stara dobra metoda weekendowa.

Po kolei. Abradab na scenie głównej otworzył sobotni wieczór koncertowy. Czy było fajnie? Było fajnie. Pamiętam jegomościa z takich projektów jak Kaliber 44, co z pewnością przemawia na jego korzyść. Do tego w głowie od kilku już lat kołacze się jeden z bodaj jego największych hitów, czyli „Rapowe Ziarno”. Uraczył swoich fanów i tym dziełem.

Wnioski: swoboda sceniczna, dobry kontakt z publiką, dobry poziom muzyczny i błyskotliwe teksty okraszone nietuzinkowymi rymami. Plus dla Abradaba.

Dalej przerwa na piwo i dwa oddechy. Niespokojne spojrzenia w niebo i oczekiwanie na nieuchronne pogorszenie aury.

Madcon. Nie znałem wcześniej tej norweskiej grupy, ale przeczytawszy, że ich brzmienia zbliżone są klimatem do duetu Outkast postanowiłem, że zobaczę ich poczynania na Mejn Stejdżu. Wulkan energii, masa pozytywnego przekazu, świetny kontakt z publicznością. Poderwało mnie od samego początku i ani się obejrzałem, kiedy już byłem niemal pod samą sceną.

Przyszło nieuchronne. Z nieba delikatne z początku, potem coraz mocniejsze Kap-kap-kap. Komuś to przeszkadzało? Chyba niekoniecznie, bo pod sceną ciągle gorąco i tłoczno. Żadnych oczekiwań w stosunku do tej grupy nie miałem. Stąd koncert Madconu był dla mnie fenomenalną niespodzianką. Cieszę się, że tam byłem.

Powstało pytanie. Wpychać się do tłocznego namiotu, gdzie swój popis dawała Marika? Czy spokojnie wypić ciepłą herbatę i nabrać siły na dalsze atrakcje? Wybrałem to drugie.

Jak wspomniałem wyżej, Shaggy nie należał do moich priorytetów. Tym większe moje zaskoczenie, ile ten człowiek potrafi zrobić z publiką. Deszcz zacinał już całkiem solidnie, co jednak wciąż mi nie przeszkadzało. To chyba najlepszy dowód na to, że autor słynnego przeboju znanego z reklamy pewnych jeansów zrobił na estradzie Sicz Zaporoską. Występ tego Jamajczyka mogę swobodnie zaliczyć do ciekawszych pozycji CLMF.

Na deser zostały dwie polskie formacje – Eastwest Rockers oraz Vavamuffin. Niestety spod namiotu wyszedłem zawiedziony. I to nie dlatego, że namiot przeciekał i wpadały do środka spore dawki deszczówki. Zdarzyło mi się widzieć te grupy na żywo. Tym razem zagrali bez polotu. Mój entuzjazm objawiał się poprzez proste tupanie nóżką i oklaskiwanie muzyków. No może czasem pobujałem się trochę do rytmu, ale i tak nie udało się osiągnąć nawet połowy tego co uznawałem za absolutnie niezbędne minimum. Absolutny szlagier Vavamuffin „Jah jest prezydentem” spłynął po mnie jak woda po kaczce. Może to zmęczenie, może przesyt wszystkimi fajnymi koncertami? Ale przecież nie był to mój pierwszy festiwal i nigdy mi się to nie zdarzyło. Może się starzeję? O mój boże, chyba tak…

Jednak wiele osób potwierdziło moje zdanie na temat występów obu gwiazd polskiej sceny ragga. Z jednej strony odetchnąłem, z drugiej zaś niedosyt pozostał.

Deszcz nie mijał przede mną daleka droga do hotelu… Następnym razem biorę namiot!

Niniejszym Coke Live Music Festival 2009 dobiegł końca. Jechałem tam z niewielkimi oczekiwaniami, wróciłem bardzo miło zaskoczony. Najlepsze koncerty? The Streets, Kumka Olik w czwartek, piątek pod znakiem Gentleman i Junior Stress, zaś w sobotę rządzili Madcon oraz Shaggy. Także pozostało napisać jedno: dziękuję wszystkim tym, dzięki którym ten czas spędziłem przyjemniej (również, a może przede wszystkim towarzyszącym mi Wojciechowi, Dorocie i Piotrowi, których serdecznie pozdrawiam). Wszystkich tych, którzy nie byli zachęcam do odwiedzania kolejnych edycji. I życzę grupie Alter Art kolejnych udanych edycji CLMF-u.

Finito, załoga! Do zobaczenia na innych festiwalowych scenach w kraju i za granicą!

TEXT: MARCIN RUTKOWSKI

Copyright © INFOMUSIC 2024