Unsound: Od ciszy do hałasu - relacja
W niedzielę koncertem Sunn O))) zakończył się najlepszy krakowski i jeden z ciekawszych w tej części europy festiwali - Unsound Festival 2009.
Siódma edycja imprezy prezentującej artystów obracających się w kręgach muzyki elektronicznej, eksperymentalnej, klubowej i post klasycznej była prawdziwym wyzwaniem. Nawet dla festiwalowych wyjadaczy. Siedem dni wypełnionych koncertami trwającymi nierzadko do późnych godzin nocnych plus kilka ogólnootwartych wystaw, paneli dyskusyjnych, warsztatów i pokazów filmowych. Wiele mnie ominęło, w szczególności żałuję szóstego dnia imprezy, na którym nie mogłem się pojawić. Wciąż jednak trudno te pozostałe w których uczestniczyłem w jednym tekście streścić dlatego postanowiłem ograniczyć się do wydarzeń najważniejszych.
Poniedziałek – Inauguracja
Jedyną gwiazdą tego wieczoru był diablo zdolny Michał Jacaszek. Występ artysty podzielony został na dwie części. W pierwszej zaprezentował materiał zgromadzony i wydany w zeszłym roku na albumie „Treny”. Oczywiście inaczej niż przepięknie być nie mogła, acz były momenty w trakcie, których wydawało mi się, że artysta zmienił swoje kompozycje o centymetr, później okazało się jednak, że winne były temu pewne problemy techniczne. Druga część występu gdańszczanina opierała się na filmowej impresji „There are no others, there is only us”, do której wykonał on skomponowany przez siebie soundtrack. Występ ten choć nierówny zaliczam na plus, acz zaznaczam, że byłem już na lepszych koncertach tego artysty.
Zaraz po, nastąpiła prapremierowa emisja filmu „Beats of Freedom” opowiadającego o kształtowaniu się polskiej sceny rockowej. Świetny i solidnie przygotowany, przepełniony materiałami archiwalnymi (również SB), wypowiedziami muzyków, fanów i dziennikarzy dokument oglądało się przyjemnie, momentami z zapartym tchem. Czekam, aż trafi do kin, by móc jeszcze raz na spokojnie go sobie przyswoić.
Wtorek– Muzyka w stylu mikro
Czyli jak najmniejszym nakładem środków osiągnąć maksimum efektów. Tego dnia zaprezentowały się dwa polskie zespoły - Sza/Za i Mikrokolektyw. Występ tych drugich przemilczę, gdyż nie była z całą pewnością to moja bajka. Duet Sza/Za natomiast jest moim Unsoundowym odkryciem. Chłopcy, bo trudno inaczej ich określić, świetnie bawili się na scenie. Publiczność też. Grupa na żywo tworzy strasznie zakręcone utwory, w których wszystko może się zdarzyć. Pojawić szatan, skrzypce przemówić, a dyskotekowy wręcz bit okazać się intrem dla kameralistycznego utwory, który znalazł by fanów na salonach i pod strzechą wiejskiej chaty. Mistrze!
Środa – Syreny powrót do amerykańskiego undergroundu
I znowu dwa zespoły i ponownie na temat tego drugiego , czyli Solid State Transmitters wolałbym się nie wypowiadać. Ich mocno poprzekręcane reinterpretacje utworów m.in. Dinosaur Jr rzeczywiście momentami były ciekawe, ale jak dla mnie zbyt oderwane od oryginału i monotonne. Co innego Grouper, czyli songwriterka jak mało, która łącząca tradycyjny sposób pisania piosenek solo z muzyką eksperymentalną. Tutaj monotonia była plusem. Cudownie relaksujący występ, z przepięknymi chłodno ambientowymi motywami w tle i okazjonalnym, introwertycznym śpiewem przypominającym arię pogrążonej w depresji syreny mógłby być jeszcze lepszy, gdyby nie sporadycznie szwankujące nagłośnienie.
Czwartek – „Tegoroczny Max Richter” i parkietowe Maseltov
Mówiło się, że Johann Johannson ma być tegorocznym Maxem Richterem, który w zeszłym roku dał jeden z najlepszych koncertów Unsoundu. Wiele w tym prawdy, obu muzyków łączy wykonywana muzyka, czyli post klasyka niebojąca się kontaktu z lekką elektroniką. Wydaje mi się jednak, że Johannson nie wykorzystał przewagi jaką z pewnością było wsparcie 30 – osobowej orkiestry Sinfonietta Cracovia. Nie znaczy to że występ jaki dał był słaby, przeciwnie był bardzo dobry jednak z Maxem Richterem trudno komukolwiek konkurować.
Drugą część tego wieczoru wypełniła impreza, w trakcie której przewinęło się aż pięć grup prezentujących muzykę klubową. Porwały mnie jednak jedynie występy dwóch z nich. Najpierw Norwegów z Next Life, którzy dyskotekową elektronikę nie bali się skonfrontować ze swoją narodową specjalnością, czyli iście metalową ekspresją. A trzeba przyznać, że grali z prawdziwym poświęceniem i gdyby nie to, że większość osób powyższym połączeniem była zszokowana, parkiet spłynąłby krwią, a o wieczorze tym mówiłoby się, że „po tej imprezie zostały mi blizny”. Jeszcze lepiej zaprezentowało się żydowskie trio Moishe Moishe Moishele. Być może acid jazz, przestał być już modny pod koniec lat 90. ale to co tych trzech wyglądających jak badacze tory brodaczy robiło nikogo nie pozostawiło w chłodzie. Ich parkietowe wariacje na temat żydowskich szlagierów namawiały do złego. Niech żyje profanum!
Piątek – Wieczór z weteranami ambientu
Czyli koncert Stars of the Lid i Biosphere. I znowu przy tym drugim się zawiodłem. Niestety mało konkretny polarny ambient na, którym za bardzo nie było jak zawiesić ucha plus gotyckie wnętrze kościoła św. Katarzyny mnie zmroził, okropnie wynudziły i prawie uśpiły. Na szczęścia Stars of the Lid przy wsparciu członków Sinfonietta Cracovia dali tak genialny koncert jak się spodziewałem. Zdecydowanie najlepszy występ festiwalu!
Sobota – Relacja z drugiej ręki
Strasznie żałuję, jednak koncerty zaplanowane na ten dzień mnie ominęły. A podobno było czego żałować, w szczególności opętańczego według wielu występu Soap & Skin oraz cudownie wyluzowanego kolektywu Amidon/ Frost/ Muhly/ Sigurdsson. Niektórych natomiast zawiódł wieczór z dubstepami w trakcie, którego wystąpili między innym Zomby, Kode 9 & Spaceape oraz Ikonika.
Niedziela – W dźwiękach po omacku
Do Eagle City i Sunn O))) na krok nie podszedłbym bez zatyczek do uszu i rady organizatora by z takowych korzystać okazały się bezcenne. Mówiło się nawet o 150 decybelach, w każdym razie ilość głośników i wzmacniaczy zamontowanych w Teatrze Łaźni Nowej robiła wrażenie. Hałas emitowany przez oba zespoły również. Eagle City dali koncert bardzo dobry, bez szczególnych fajerwerków, ale udowadniający, że nawet w dwójkę można zrobić konkretny łomot. Trochę inaczej Sunn O))) którzy bez przerwy dali prawie 1,5 godzinny koncert. Przerażająco powolne pasaże i grzmoty, które odczuwalne były każdą cząsteczką ciała dla wielu okazały się ponad ich siły, przez co z sali koncertowej co chwilę wychodził ktoś by dać uszom odpocząć, choć natężenie dźwięku było tak wielkie, że podejrzewam, że cała Nowa Huta trzęsła się przez ten koncert. Wydaje mi się również, że część osób koncert opuściła wcześniej nie tylko dlatego, że było on dla nich bolesny, ale też niezrozumiały. Zespół w całkowitych ciemnościach spowity tumanami dymu odprawiał na scenie przy minimalnych ruchach jakieś mistyczne, pogańskie rytuały, przez co powrót do centrum Krakowa specjalnie przygotowanym autobusem linii 666 okazał się być wyborem niesamowicie trafionym.
Tekst: Marcin Świerczek. Foto: materiały organizatora.