Opener Festival 2010 - dzień drugi
Sabina: Byli tacy co wykrakali... Nie znam oficjalnych danych, ale na oko można było stwierdzić, że ludzi było mniej niż dzień wcześniej w czwartek!
Piątkową ucztę openerową rozpoczęła formacja Die Antwoord. Zdecydowanie niedoceniana przez polską publiczność. Bo chyba tylko mała popularność w kraju nad Wisłą może tłumaczyć, że ich występ został ustawiony na godzinę 17.00 (sic!) na scenie namiotowej. Południowoafrykańczycy pokazali to co mieli pokazać. Znani z nonkonformizmu, wulgaryzmu i łamania wszelkich norm obyczajowych i społecznych - nie oszczędzali się w Gdynia.
W namiocie pałeczkę przejął polski zespół Fox. Formacja (oby nie tylko jedno-płytowa) prowadzona przez producenta Michała Króla. Udało mu się zebrać w Gdyni całkiem zacne grono - pojawiła się m.in.: Natalia Lubrano, Novika czy Tomek Organek z SOFY. Zaczęli bardzo mocno i już nie spuszczali pary. Namiot jak na te godzinę wypełniony całkiem nieźle. Były tance, hulanki i swawola. Niezorientowani mogli pomyśleć, że na scenie pojawił się zespół zza zachodniej granicy. I właśnie tu ukazuje się piękna zaleta wielkich festiwali. W ciągu kilku dni można wysłuchać wielu doborowych muzyków, a co za tym idzie - nadrobić duże zaległości muzyczne. Dawka energii jaką dostałam od Foxa "dała mi kopa" i mogłam biec już w stronę dużej sceny...
A na dużej scenie zaczynał już grać szwedzki zespół Mando Diao. Grali z przytupem. Miałam ich za pop-indie, a pokazali rockowy pazurek już od pierwszych dźwięków. Na pierwszym planie wysuwała się rytmiczna perkusja i wyraźny bass. Było trochę radiowo - schemat 3 szybkie pieśni spod znaku tanecznego rocka i jedna wolna i od nowa to samo. Kilka piosenek spokojniejszych czy wolniejszych, było równie udanych, a w tym mój faworyt "Mr. Moon". Szkoda tylko, że nie mogła ona wybrzmieć w pełni, bo po godz. 20, latem jest jeszcze bardzo jasno... Największy entuzjazm wzbudziły oczywiście takie kawałki jak" Give Me Fire", czy zagrane na bis "Gloria" i "Dance to Somebody".
Na Main Stage nastąpiła przerwa techniczna, podczas której uczczono 200-letnią rocznicę urodzi Fryderyka Szopena, by na scenę mogli wejść weterani Open'era - Massive Attack. Tym razem dominowały nastrojowe aranżacje tego legendarnego kolektywu. Odniosłam wrażenie, że wielu fanów było tym zawiedzione. Spróbuję obronić w tym momencie zespół. Byli u nas już kilka razy, więc powinniśmy zrozumieć, że nie chcąc się powtarzać - grupa postanowiła pewnie pokazać się z innej strony. Pokazać, że chcą i potrafią zaskoczyć. Małe zastrzeżenia mam do wokalnej strony. Oprócz jak zawsze fenomenalnego Horace Andy ( wokal w kultowym "Angel"), reszta śpiewała jakby na pół gwizdka. Aż się prosiło by w "Teardrop" wykrzyczeć "Stumbling a little". Więcej zastrzeżeń nie mam, za to kłaniam się w pas za stronę techniczną, dźwiękową, akustyczną, nagłośnieniową i wszystkim tym, którzy sprawili, że miałam dreszcze słysząc idealnie współbrzmiące instrumenty, wokale i inne elektroniczne gratisy. Nie do opisania - najwyższa półka!
Tak rozluźniona udałam się na Scenę World, gdzie czekała na mnie totalna zmiana klimatu. Cypress Hill miał wystąpić już drugi raz w Gdyni. Na scenie przewijało się mnóstwo osób a publiczność szalała. Koncerty hip-hopowe mają w sobie jakąś magię. I nie mówię tu o nielegalnych oparach ;). Chodzi mianowicie o swego rodzaju braterskość i otwartość w wyrażaniu emocji. Cypress nie oszczędzał się i dał ok. 2 godzinny show. Show bez fajerwerków sensu stricte - tutaj liczyła się osobowość tego latynosko-amerykańskiego rapera i jego załogi.
Marcin: Dzień drugi Openera 2010. Po pierwszym dniu tak bardzo zdominowanym przez Pearl Jam nadszedł dzień wyrównywania szans, tak popularnego ostatnio w debatach politycznych. Mimo że jestem w stanie wyłowić pewne zespoły, które można by określić mianem gwiazdy – Massive Attack, Grace Jones, Cypress Hill – to jednak nikogo nie określę mianem faworyta.
Zacząłem od Lao Che. Polski skład znany chyba każdemu w naszym kraju dzięki energicznej, nietuzinkowej muzyce, błyskotliwym tekstom i nieodpartej charyzmie. Nie wyobrażam już sobie koncertu tej formacji bez fenomenalnego Hydropiekłowstąpienia. Jednak zastanawiając się nad możliwą setlistą nie sądziłem, że podczas koncertu usłyszymy kompozycje z Powstania Warszawskiego. Usłyszeliśmy, tak zresztą jak utwory z debiutankich Guseł, Gospel oraz nowego wydawnictwa płockiej grupy – Prąd Stały/Prąd Zmienny.
Koncert, jak na Lao Che przystało był energiczny, choć bez przepychu i pełen stonowanej dynamiki. Co mam na myśli? A choćby to, że muzycy nie szaleli na scenie, nie porywali publiczności, nie doprowadzali do ekstazy. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Jednak zafundowali nam ponad godzinę rewelacyjnej, muzyki w najlepszym wykonaniu (plus dla ekipy nagłośnieniowej). Fenomenalne brzmienie, poukładane dźwięki, z których ani jeden nie był niepotrzebny i doskonała artykulacja muzyków świadczy, że są to artyści w pełni świadomi i profesjonalni.
Niestety, po Lao Che nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca na dłużej. Odwiedzałem kolejne sceny w poszukiwaniu czegoś dla siebie, niestety przez dwie niemal godziny miotałem się po całym terenie festiwalu. Ani Mando Diao (dla młodzieży młodszej niż ja), ani Fox (zbyt elektronicznie jak na mój gust) w namiocie ani Psio Crew (kolejny skład oparty na góralskim folku) nie trafiali do moich uszu, a już tym bardziej do głowy.
Pozostało mi czekać na Grace Jones. Oczekiwania w stosunku do demonicznej divy miałem niemałe, wszak ma za sobą ponad 30 lat doświadczenia scenicznego. I choć wiele osób kojarzy ją bardziej z kina o agencie Bondzie niż ze sceny (mamy nadzieję, że to pogląd rozpowszechniony tylko wśród laickiej części słuchaczy - przyp. red. ) to jej nazwisko słyszał prawie każdy. Dlatego też namiot, w którym o 21.00 rozpoczął się jej koncert pękał w szwach. Grace Jones zafundowała publiczności wyrazisty teatr w swoim psychodelicznym stylu. Artystka musiała przywieźć ze sobą niezwykle przepastną garderobę, bowiem niemal co utwór pojawiała sięw nowym wizerunku – od stracha na wróble po frak z błyszczącego materiału, od androidalnego irokeza po kusy, obcisły kostium. Ze strony muzycznej artystka zaoferowała nam pełny przekrój przez swoją twórczość, wliczając w to również utwory z najnowszego albumu Hurricane.
Z pewnością są tacy, którzy koncertem Grace Jones zostali zahipnotyzowani, są i tacy, którzy na podobne performance'y reagują z niezwykłym entuzjazmem. Ja nie należę do żadnej z tych grup, bowiem spektakl Jamajki to reżyserowane od pierwszego do ostatniego taktu widowisko, gdzie nie ma miejsca na spontaniczność. Jednak z pewnością był to spektakl niezwykle wyjątkowy i godny uwagi. Dobre brzmienie, niepokojąca muzyka, świetna gra świateł, perfekcyjne nagłośnienie. Duży plus!
Zastanawiałem się czy Cypress Hill zagra „Rock..” czy może „Rap Superstar”? 0.30, scena światowa, swoje show rozpoczyna jeden z najważniejszych zespołów hip-hopowych świata. Od razu energicznie, publiczność zaczyna ruszać się w rytm ostrego bitu. Niczego innego jednak po nich się nie spodziewałem. Trochę zabrakło żywych instrumentów – gitary, basu, które dopełniłyby brzmienia, jednak muzycy postawili na rap w formie czystej. Jedynie podczas wykonywania Rise Up towarzyszył im Tom Morello, znany ze swojej działalności w Rage Against The Machine. Nie zabrakło oczywiście utworu „Rap Superstar” - bodaj najbardziej ich rozpoznawalnego utworu. Wszystko w fajnej aranżacji, przy dobrym nagłośnieniu. Tylko zastanawiam się - czemu nie Main Stage?
Zobacz pozostałe relacje z Open'era 2010 : Pierwszy Dzień | Trzeci Dzień | Czwarty Dzień