Relacja z Halfway Festival
W ostatni czerwcowy weekend odbył się festiwal, który dzięki swojej atmosferze i kameralności osiąga po raz kolejny to co na wielu innych festiwalach jest lekko przyćmione. Założeniem festiwalu jest bowiem przebywanie jak najbliżej muzyki oraz ludzi, tych którzy ją tworzą i tych którzy ją adorują.
Dzięki niewielkiej skali, świetnej lokalizacji, dobrej organizacji i wielu innym malutkim czynnikom, na które pracuje załoga festiwalu, mamy w Polsce festiwal songwriterski, folkowy, alternatywny, gdzie kontakt z muzyką jest bardzo bezpośredni, a uczestnicy wydarzenia dostają trzy dni, podczas których nie musimy się nigdzie spieszyć, słuchając starannie dobranego line-up'u, który zawsze gwarantuje zaskoczenia i dobrą zabawę.
Pierwszy dzień festiwalu otworzył zespół Overdriven Group, który nie tak dawno zwrócił na siebie uwagę Wojtka Waglewskiego, a już taka rekomendacja powinna nam wystarczyć. Muzycy grają wzorowo alternatywnie, nieco jazzująco, triphopowo, z pomysłem i dobrym warsztatem, mimo że jeszcze wisi nad nimi aura debiutantów. Jeśli jednak widzi się w pewnym momencie, że gitarzysta wyjmuje smyczek, a na scenie pojawia się trąbka, wtedy muzyka zaciekawia jeszcze bardziej. Po ich koncercie na scenę wychodzi szalony teksańczyk z gitarą, Keegan McInroe, solowy artysta przygodnie przemierzający Europę w poszukiwaniu ujść swojej twórczości. Amerykańskie korzenie, mieszanka blues/country i zachrypnięty głos Keegana to kombinacja, która zdobywa publiczność na tyle, żeby nie chciała wypuścić muzyka z miasta 10 minut przed odjazdem jego pociągu o 4 nad ranem. Finałem wieczoru był magiczny koncert grupy Phosphorescent, szczere amerykańskie granie, którego za oceanem jest mnóstwo, na scenie białostockiej zabrzmiało jednak idealnie. Świetnie skomponowane ballady czy bardziej zadziorne utwory zespołu z dźwiękami gitary slide i
świetnym głosem Matthew Houcka z Alabamy rozbudziły apetyt festiwalowiczów na kolejne dni.
Drugiego dnia na scenie głównej pojawił się Lord & The Liar, po kilku niewybrednych żartach o Suwałkach prezentując powoli kolejne odsłony klimatu swojej muzyki, nocnej poezji knajpowych ulic w nieco teatralnym wydaniu. Idąc bardziej w stronę melancholii zagrał Fismoll, z zespołem który z mistrzowską precyzją uzupełnia postać muzyka. Akustyczno-liryczne ballady podszyte Islandią wspierane przez Roberta Amiriana to otwarta droga do sukcesu, a rekomendacja w tym przypadku Kasi Nosowskiej mówi sama za siebie. Kolejnymi artystkami na scenie były siostry z Pascal Pinion, tutaj już rdzeń Islandii dał o sobie znać bardzo wyraźnie, delikatne głosy w beztroskim wydaniu wesołych dziewczynek rozczuliły publiczność amfiteatru. Na koncercie grupy Theodore można było natomiast zaobserwować coś co w ulotce festiwalowej jest określone jako "połączenie wnuka Toma Waitsa z synem Nicka Cave'a", coś w tym rzeczywiście jest, bo grupa serwuje ten charakterystyczny rodzaj klimatu, którym inspirują wspomniani panowie. Odmianą za to był koncert My Brightest Diamond, projektu Shary Worden, wywodzącej się z muzycznej rodziny, a aktywnej na scenie od 1997 roku. Wokalistka ma duże doświadczenie, a zespół wspomagany przez sekcję dętą zagrał świetny set zamykający drugi dzień festiwalu.
Niedziela muzycznie rozpoczęła się bardzo pogodnie, akustyczny duet z Mińska - Navi zagrał występ pozytywnie nastrajający publiczność na ostatni dzień koncertów w Białymstoku. Bardziej niespokojnie było już na koncercie Daniele Spanielaka, niezwykle obiecującego debiutanta, który w tym roku z płytą "Dreamers" powinien zrobić małe zamieszanie na polskiej scenie muzycznej. Islandia natomiast wkrótce znów zabrzmiała pełną parą. Zespół Hymnalaya z załogą dętą i smyczkami zagrał zestaw hymnów i pieśni niezwykle oddziaływujących na uszy festiwalowiczów.
Niewiarygodne w jaki sposób tak pozornie spokojne dźwięki mogą wyrazić uczucia mocniej niż kiedykolwiek. Magię kontynuowała urocza Lisa Hannigan, której irlandzki wokal i delikatne kompozycje, znów wybrzmiały pełnią emocji i wypełniły małą przestrzeń festiwalową wielką sympatią. Na koniec dostaliśmy znakomity koncert grupy Ewert and The Two Dragons, indie-rockowej załogi z Estonii, pozytywne brzmienie było najlepszym gestem na koniec festiwalu, który podsumowując dostarczył nam bardzo dużo muzyki, której w większości nie znaliśmy, a teraz wyjeżdżamy mądrzejsi i zainspirowani. Nieco kapryśna pogoda jedynie uzupełniała melancholijne momenty festiwalu, a nad amfiteatrem mogliśmy niejednokrotnie słyszeć śpiew ptaków mieszający się z muzyką ze sceny, widocznie nawet natura sprzyja festiwalowi więc pozostaje jedynie życzyć Halfway'owi spełnienia marzeń o muzyce, dzięki którym my słuchacze możemy spędzić tak miłe dni w Białymstoku.
Tekst: Krzysztof Magura