Artur Andrus w Teatrze Roma (relacja)
Wśród teledysków nominowanych do tegorocznych Fryderyków był „Nazywali go marynarz – szanta narciarska”. Jeszcze w poprzedniej dekadzie obecność w tym gronie Artura Andrusa byłaby szokiem. Teraz już nie. W końcu ten popularny dziennikarz, radiowiec, konferansjer i satyryk jest też od kilku lat wziętym piosenkarzem.
Po sukcesie swego pierwszego albumu „Myśliwiecka” (wydany w 2012 r. krążek dotarł do 1. miejsca listy OLiS, uzyskując status podwójnej platynowej płyty) był już nawet do Fryderyka nominowany w kategorii „Artysta roku” (w 2013 r., nie po raz pierwszy zresztą – w 2008 nominowany był w kategorii „Album roku – piosenka poetycka” za płytę „Przechowalnia 3”, na której był jednym z artystów), a jego utwory znalazły się nawet na Liście Przebojów Programu Trzeciego – jego macierzystej stacji. Ba! Trzy z nich dotarły do 1. miejsca a jeden – „Ballada o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie” zadebiutował nawet od razu na pierwszym stopniu podium! W przedostatni poniedziałek, 18 kwietnia w wypełnionym niemal do ostatniego miejsca Teatrze Roma mogliśmy przekonać się, na czym polega fenomen tego artysty.
Wspomnianego utworu o dziwo zabrakło w poniedziałkowym repertuarze. A właściwie to nie do końca, bowiem pod koniec występu pojawił się jeden ze znaków rozpoznawczych Andrusa, czyli tzw. piosenka okolicznościowa inspirowana bieżącymi wydarzeniami wypatrzonymi przez artystę w lokalnej prasie. A utrzymana jest ona właśnie na melodię „Ballady o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie”. Tym razem dotyczyła ona oczywiście wydarzeń w Warszawie, a Andrus w bardzo zgrabny i oczywiście zabawny sposób połączył wątki traktujące o Legii Warszawa, pasażerach wchodzących na jeden z przystanków, kleszczach czy koniarzach ze Służewca. Zacząłem od końca. Podobnie trochę jak Andrus cały swój występ, ponieważ na otwarcie zaprezentował nam kawałek „Nie zaczynaj”. Było to wprowadzanie do pierwszego monologu satyryka, w którym przekonywał on publiczność, że początek występu i tak nie ma żadnego znaczenia, jako że nie będzie przez nią zapamiętany. Jesteśmy jednak na portalu muzycznym, więc i na muzyce skupmy się przede wszystkim. Zespół akompaniujący artyście tworzyli: Wojciech Stec (fortepian, gitara), Łukasz Borowiecki (kontrabas, akordeon), Łukasz Poprawski (saksofony i klarnet) i Paweł Żejmo (perkusja, tamburyn). Ci dwaj pierwsi odpowiadali także za aranżacje utworów oraz ich produkcje na dwóch ostatnich albumach artysty. Cała czwórka udzielała się także w chórkach podczas koncertu.
W poniedziałkowy wieczór Andrus z towarzyszącym mu zespołem świetnych muzyków zaprezentował przede wszystkim repertuar z trzeciej już solowej płyty – wydanego w ubiegłym roku albumu „Cyniczne Córy Zurychu”. Z niej pochodził także utwór koncert otwierający, jak i wspomniana na początku przewrotna szanta narciarska. Nie zabrakło także piosenki „Szalona krewetka”, której powstanie jest efektem programu telewizyjnego „Dzięki Bogu już weekend”, a którą w oryginalnej wersji wykonywał Zbigniew Wodecki – główny wygrany tegorocznych Fryderyków. Tekst tego utworu jest absurdalny, ale przecież to właśnie absurd, podszyty literackim kunsztem i ogromną zdolnością do tworzenia rymów z domieszką bardzo trafnej obserwacji rzeczywistości jest znakiem rozpoznawczym tekstów (zarówno piosenek, jak i monologów) satyryka. Wszystkie wspomniane przed chwilą artystyczne walory mogliśmy także podziwiać przy okazji innych piosenek ze wspomnianej płyty. Wśród nich szczególnie efektownie wypadły „Baba na psy”, „Diridonda” (czyli taki bałkański pop) i utwór tytułowy utrzymany w manierycznym stylu tureckiego folk popu z „cierpiętniczymi” wokalizami Andrusa. Każdy kawałek poprzedzony był oczywiście kabaretowym monologiem, a jeden z lepszych popisów swego talentu i humoru artysta dał przy okazji utworu „Mona Lisa – rodowód”, prezentując ciekawe interpretacje historii bohaterki słynnego arcydzieła Leonarda da Vinci.
Równie ważne co piosenki są jednak charakterystyczne monologi oraz krótkie wierszyki sytuacyjne, które Andrus tworzy przy okazji pobytów w różnych miastach, w których występuje lub w trakcie podróży do nich. Monologowo i piosenkarsko bohater wieczoru mógł też liczyć na wsparcie swego przyjaciela i artystycznego partnera, którym był Andrzej Poniedzielski, który wystąpił w roli raczej spodziewanego gościa. Poniedzielski na scenie zaprezentował nam typowy dla siebie i tak też przez siebie nazwany „temperament ujemny”. Cóż, energią to on, jak doskonale wiemy, z pewnością nie imponuje… Na scenie Romy wypadał jednak bardzo sympatycznie. Może dlatego, że jego żarty dotyczyły głównie jego samego (wieku, kondycji, wyglądu, wspomnianego temperamentu), a przecież w ludzkiej naturze jest to, że lubimy jak ktoś umie z siebie żartować, zachowując przy tym dystans i klasę. Przy okazji występu Poniedzielskiego obaj panowie nawiązali także do czasów wieloletniej współpracy, zwłaszcza okresu, kiedy nie należeli jeszcze do panteonu największych gwiazd współczesnej polskiej sceny kabaretowej. Z owej sceny znanych jest także wiele z utworów zaprezentowanych podczas występu. W końcu geneza niektórych z nich (jak choćby wspomnianej „Szalonej krewetki”) sięga właśnie bardzo licznych kabaretowych występów tego multi-artysty.
Co znamienne, widzowie zebrani w warszawskim teatrze nie usłyszeli być może największego hitu Andrusa-piosenkarza, czyli „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Ten kawałek także triumfował na Liście Przebojów Trójki. Podobnie jak wykonane na bis „Glanki i pacyfki”. Tutaj należy się na chwilę zatrzymać. Był to bowiem zdecydowanie inny utwór od wszystkich pozostałych zaprezentowanych podczas opisywanego wieczoru! Tekst traktujący o partnerkach punków i skinheadów artysta wykonał w niemal punkrockowy sposób. I nie mam tu na myśli tylko zadziornego i energetycznego wokalu, ale i imponującą jak na piosenkarza choreografię na czele z półszpagatem, której nie powstydziliby się klasyczni punkowi wokaliści! Świetną robotę wykonał też zespół. Zresztą, tak samo jak przez cały koncert. Jego instrumentarium i stylistyka najbardziej podchodziły często pod lekki jazz, ale trzeba oddać, że zakres stylistyczny utworów Andrusa jest bardzo szeroki: od bluesa, poprzez balladą francuską, szantę, patetyczną pieśnią patriotyczną czy regionalny (np. wspomniany bałkański i turecki) pop, na „balladzie dziadowskiej”, jak sam swoją twórczość nazywa autor, kończąc. A to wszystko doprawione oczywiście wybornym sosem z bardzo dobrego poczucia humoru. Warto tego doświadczyć.
Tekst: Michał Bigoraj
Zdjęcia dzięki uperzejmości agencji Live Concert, Artur Zawadzki, www.art-fotografia.eu