The Cranberries w Lublinie
Do coraz liczniejszego grona dużych polskich miast, w których na stadionach występują gwiazdy światowej muzyki niedawno dołączył Lublin ze swoją Areną. Ten oddany do użytku w 2014 r. obiekt coraz odważniej zaprasza do siebie wielkich muzyki rozrywkowej. 3 czerwca z tego zaproszenia skorzystała słynna irlandzka grupa The Cranberries z charyzmatyczną, obdarzoną pięknym głosem wokalistką Dolores O`Riordan. Grupa występowała na 6 kontynentach, w Polsce pojawiła po raz trzeci, a ich koncert w Lublinie był pierwszym, który dali po około 3,5-letniej przerwie.
Dla wielu występ irlandzkiej formacji był jednym z najważniejszych artystycznych wydarzeń, które miały miejsce w najnowszej historii stolicy Lubelszczyzny. Nie dziwi więc fakt, że do miasta, z którego pochodzą zespoły Budka Suflera, Bajm czy Bracia, przyjechali fani „żurawinek” z całej Polski. Ba, także ci mieszkający poza granicami naszego kraju, czego najlepszym przykładem był mój kolega, który na opisywany koncert przyleciał specjalnie z Londynu!
Zanim jednak Dolores z kolegami zabrali nas w magiczną podróż, na scenie pojawił się zespół, który niewątpliwie ma teraz swoje „pięć minut” na naszym krajowym rynku. Mowa o formacji Lao Che, niedawnym zdobywcy Fryderyka za najlepszą płytę rockową w Polsce. Statuetka została im przyznana za album „Dzieciom” (2015 r.), z którego utwory oczywiście także usłyszeliśmy w Lublinie. Najlepiej wypadały te powszechnie znane, można napisać, że – biorąc pod uwagę artystyczne wyrafinowanie zespołu – przekornie przebojowe, jak „Tu”, „Bajka o misiu (tom pierwszy)”, a zwłaszcza „Wojenka”. Zespół pokazał się z jak najlepszej strony, jak zwykle bardzo zaangażował się w swój występ, prezentując show łączący elementy wielu gatunków, od rocka do elektroniki, okraszonych charakterystyczną manierą wokalną Huberta „Spiętego” Dobaczewskiego. Koncert, który obserwowała stosunkowo niewielka jeszcze publika, zawierał też utwór „Hydropiekłowstąpienie” z płyty „Gospel” (2008 r.), dla wielu ich najlepszy.
Występ gwiazdy wieczoru planowany był na godzinę 21.45. Co jest rzadkością, rozpoczął się on nawet chwilę wcześniej. Ale cóż to był za początek! Przy dźwiękach utworu „Analyse” na scenie pojawił się zespół. Największą uwagę, co nie mogło być zaskoczeniem, od razu przykuwała O’Riordan. Moim zdaniem prezentowała się uroczo w czarnym rockowym kostiumie przyozdabianym licznymi srebrnymi elementami, w tym jednym na głowie, kojarzącym się z hełmem rycerskim. Jedynym, oprócz rozpoznawalnych od samego początku jakże charakterystycznych dźwięków, elementem odciągających uwagę od efektownej kreacji wokalistki był jej głos. A on od samego początku brzmiał dokładnie tak samo jak w latach 90., kiedy The Cranberries byli u szczytu popularności. Także w naszym kraju, co świetnie pamiętają osoby będące wówczas nastolatkami, jeśli muzyka była dla nich nieodłącznym elementem dorastania! Należę do tej grupy. Wróćmy do koncertu, który jak się okazało, zawierał niemal wszystkie największe przeboje zespołu, co w tym wypadku jest wielkim atutem.
Na początku występu Dolores czarowała nas magią swego głosu w takich przebojach jak energiczny, zaprezentowany jako drugi na koncercie „Animal Instict” i „Linger” – będący pierwszym zarówno singlem, jak i wielkim przebojem grupy. Pochodzi on z debiutanckiej płyty zespołu „Everybody Else Is Doing It, So Why Can't We?” z 1993 r. Dwa wymienione utwory rozdzielał inny, mniej popularny kawałek ze wspominanego debiutu – „Wanted”. Wielkie, rozpoznawalne niemal od razu hity aż do końca przeplatały się z utworami stosunkowo mniej znanymi. Oczywiście publiczność bardziej interesowały te pierwsze. Liczne były zwłaszcza ballady, z którymi przede wszystkim utożsamiana jest twórczość zespołu. W pierwszej część koncertu usłyszeliśmy jeden z nieśmiertelnych kawałków z trzeciego albumu formacji „To the Faithful Departed” (1996 r.), czyli „When You're Gone”, z jakże charakterystycznym, subtelnym zaśpiewem na początek. Zaraz po nim Irlandczycy wyprowadzili kolejny „cios w serce” (zwłaszcza moje, bo to mój ulubiony utwór z ich dyskografii), serwując nam przepiękną balladę „Dreaming My Dreams” (pierwszy na koncercie przedstawiciel drugiej płyty formacji „No Need to Argue” z 1994 r.), który znakomicie udowodnił, jak wspaniałą wokalistką jest Dolores. Jej głos nic nie traci podczas wykonań na żywo.
Publiczność nie zdążyła jeszcze otrzeć łez wzruszenia, a już do śpiewu poderwały nas słowa „Just My Imagination” – pochodzącego, podobnie jak wspomniany „Animal Instict”, z ostatniej studyjnej płyty zespołu wydanej w XX wieku – „Bury the Hatchet” (1999 r.). Pierwszą część koncertu kończył jeden z największych hitów zespołu, kojarzący się nie tylko z piękną muzyką, ale też wzruszającym tekstem i słynnym czarno-białym teledyskiem (inna sprawa, że grupa ma na koncie wiele świetnych wideoklipów), czyli „Ode to My Family” – utwór, który moim zdaniem powinienem być podczas wesel dedykowany rodzicom młodym zamiast banalnego „Cudownych rodziców mam” z repertuaru Urszuli Sipińskiej. „Ode…” to także przykład tego, jak znakomitą autorką tekstów jest O’Riordan. Wokalistka napisała także muzykę do większości utworów, czasami (np. w przypadku „Animal Instinct” czy wykonanego w dalszej części koncertu „Salvation”) razem ze wszechstronnym gitarzystą Noelem Hoganem. To właśnie on, wspólnie z występującymi w grupie do dziś swoim bratem Mike’em (gitara basowa) i perkusistą Fergalem Lawlerem, założył w 1989 r. zespół, który początkowo nazywał się The Cranberry Saw Us. Właściwie The Cranberries na dobre rozpoczęło się w roku kolejnym, gdy do zespołu dołączyła O’Riordan, zastępując poprzedniego wokalistę Nialla Quinna. Bardzo szybko pokazała ona swoje zdolności nie tylko wokalne, ale z czasem także kompozytorskie i literackie, już na początku pisząc słowa do wspomnianego „Linger”.
Wróćmy jednak do występu, w którego drugiej części mogliśmy usłyszeć więcej energicznych, rockowych kawałków, niemniej także o balladowej konstrukcji. Dostaliśmy także kilka kompozycji stosunkowo mniej znanych. Do tej pierwszej grupy utworów możemy zaliczyć „Free to Decide”, „I Can’t Be with You” czy „Ridiculous Thoughts”. W tych utworach Dolores po raz kolejny udowodniła, że potrafi nie tylko w subtelny, nostalgiczny i chwytający ze serce sposób śpiewać, ale „krzyknąć” umie także pięknie i emocjonalnie. Wokalistka świetnie sprawdza się również w utworach, która z balladami nie mają nic wspólnego, czyli klasycznych rockerach. Najkrótszym i najszybszym numerem na koncercie był „Salvation” – zagrany, podobnie jak w wersji studyjnej (z płyty „To the Faithful Departed”), niemal z punkrockową energią. Charakterystyczny zaśpiew „aha, aha” Dolores słyszę do tej pory… Innym krótkim, energicznym rockowym kawałkiem było „Loud and Clear”. Przy okazji szybszych utworów wokalistka na scenie, co oczywiste, była bardziej aktywna i energiczna. Wokalnie imponowała przez cały występ.
Do wspaniałej formy swojej liderki dopasowali się także pozostali muzycy, bowiem nie tylko jej głos brzmiał jak w warunkach studyjnych, także gitarowa ściana dźwięków, za którą odpowiadają bracia Hoganowie oraz świetnie uzupełniający całość podkład perkusyjny Lawlera. Towarzyszyła im także kobieta odpowiedzialna za wspierający wokal i obsługę elektronicznych instrumentów klawiszowych. Muzycy, prezentujący swoistą mieszankę rocka, indie, subtelnego popu i muzyki celtyckiej, znakomicie prezentowali się także w utworach stosunkowo mniej znanych, takich jak: „Desperate Andy”, "Conduct” czy „Schizophrenic Playboys”, brzmiący zdecydowanie inaczej, bardziej nowocześniej od reszty repertuaru zaprezentowanego na koncercie. Dwa ostatnie pochodzą z ostatniej płyty studyjnej zespołu „Roses”, wydanej w 2012 r., po 11 latach od poprzedniego albumu „Wake Up and Smell the Coffee” (2001 r.), z którego co ciekawe pochodził „Analyse” – utwór otwierający koncert. Warto bowiem pamiętać, że zespół w latach 2003–2009 zawiesił działalność, nie koncertował i nie wydawał płyt.
Ostatnim akcentem zasadniczej części koncertu był dla wielu najbardziej wyczekiwany, najlepszy, a z pewnością najpopularniejszy utwór irlandzkiej grupy, czyli legendarny protest-song „Zombie”, dedykowany ofiarom zamachów bombowych przeprowadzonych przez IRA. W Lublinie zabrzmiał on imponująco! Czysty, silny i energiczny wokal Dolores w połączeniu z precyzyjną grą instrumentalistów i chóralnym śpiewem całego stadionu sprawiły, że nie było chyba osoby na Arenie, która nie czuła ciarek na plecach i potężnego ładunku emocji i wzruszenia. Był to kulminacyjny moment tego występu, po którym dostaliśmy jeszcze bisy w postaci kolejnych pięknych, klasycznych ballad „Empty”, „You and Me” i bardziej energicznej „Promieses” – kolejnego obok wspomnianego „Zombie” przykładu wspaniałego tekstu Dolores. Na sam koniec usłyszeliśmy zaś „Dreams” – przepiękną balladę z ich debiutanckiego albumu, także chóralnie odśpiewaną przez publiczność. Bajkowe zwieńczenie wspaniałego koncertu.
Minusy jednak były. Przede wszystkim smucił i dziwił fakt, że Arena wypełniła się może tylko w 2/3. Koncert trwał też krótko, bo niewiele więcej niż półtorej godziny. Można się także przyczepić do faktu, że muzycy, a zwłaszcza odpowiedzialna za to O’Riordan nie nawiązywali specjalnej interakcji z publiką. Między utworami nie uświadczyliśmy wielu słów, dygresji czy anegdot. Momentami było trochę mechanicznie: jeden utwór się kończył, drugi zaczynał, a nic pomiędzy. Wydawać by się mogło, że po tak długiej przerwie zespół będzie spragniony interakcji z publicznością. Niestety, okazało się, że nie.
Z drugiej jednak strony na koncercie, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, najważniejsza jest muzyka. A ta brzmiała znakomicie! I dzięki temu przeżyliśmy cudowną, sentymentalną podróż do nie tak dawnych przecież czasów, kiedy głos, muzyka czy tekst decydowały o popularności artystów w większym stopniu niż ich image i cała otoczka pozamuzyczna.
Tekst i zdjęcia: Michał Bigoraj