26 listopada 2005
10:30
Louis Armstrong - legenda nigdy nie umiera
5 grudnia 2005 trafi do sprzedaży kolejne wydawnictwo z serii Jazz Classics. Tym razem jego bohaterem będzie Louis Armstrong, niekwestionowana legenda czarnej muzyki, jak i muzyki w ogóle.
W upalne popołudnie 9 lipca 1971 roku prawie pół tysiąca osób wypełniło niewielki, parafialny kościół Corona Congregational w Nowym Jorku, by oddać ostatni hołd Louisowi Armstrongowi. Stosownie do wyrażonego przed śmiercią życzenia wielkiego Satchmo, ceremonia pogrzebowa była skromna i oficjalna. Daleko jej było do zwyczajowych, znanych z historii, nowoorleańskich pogrzebów. Dlaczego? Louisa Armstronga żegnano bowiem nie jak muzyka jazzowego, lecz jak męża stanu. Czterdziestominutową ceremonię zakończyło chóralne odśpiewanie przy wtórze organów obrzędowej murzyńskiej pieśni pogrzebowej When the Saints Go Marchin In...
Słowo jazz pojawiło się po raz pierwszy w druku na łamach gazety „San Francisco Call” w 1913 roku. Louis Armtsrong miał wtedy 13 lat. Za sylwestrowe popisy pirotechniczne odbywał karę w nowoorleańskim zakładzie poprawczym i grał na tamburynie w tamtejszej orkiestrze. Gdy później pozwolono mu grać na kornecie, nawet nie przypuszczał, że jazz stanie treścią jego życia.
Urodził się w Back o’Town, nowoorleańskiej dzielnicy slumsów. Portowe knajpki, szulerzy i prostytutki, dorywcze zajęcia, uliczne bójki, parady i pogrzeby z udziałem „marching bands” - oto tło, na którym objawił się i dojrzewał talent młodego czarnoskórego chłopca. Lata te opisał ze szczegółami w swoim pamiętniku Moje życie w Nowym Orleanie - książeczce pełnej ciekawych obserwacji, czynionych rzetelnie i z przymrużeniem oka. Jego dziadowie byli niewolnikami, rodzice - tanią siłą roboczą. On też miał wielką szansę podzielić ich los. Ale potrafił „iść zawsze w górę”. Pracowitość, wytrwałość i trochę szczęścia sprawiły, że z młodocianego grajka wyrósł „Król trąbki”, „Papież jazzu”.
Artysta - naoczny świadek narodzin niemal każdego stylu, artysta - opoka, który przetrwał wszelkie zmiany stylów, pozostając wierny własnemu. Cóż to był za styl? Określił go kiedyś sam takimi oto słowami: „To, co gram, to życie i zwykłe sprawy. Jest mi całkiem bez różnicy, czy gram dla przyjemności, dla wprawy, na koncercie dla największych czy najmniejszych ludzi. Oczekuję tylko oklasków. To wszystko, co mi trzeba. Ja mam swoją muzykę, oni swoje kategorie”.
Europa poznała Louisa Armstronga dopiero w 1948 roku. Przyjechał wówczas na Międzynarodowy Festiwal Jazzowy do Nicei na czele znanej z płyt formacji All Stars. Była to rzeczywiście orkiestra gwiazd, w której grali m.in.: pianista Earl Hines, puzonista Jack Teagarden, klarnecista Barney Bigard, perkusista Sid Catlett. Koncertując później z tym zespołem na wielu estradach świata, zdobył jeszcze jeden przydomek, z którego był niezwykle dumny - Ambasador Satch. Wcześniej, jeszcze w Nowym Orleanie, przyjaciele nazywali go Satchmo (od satchelmouth - usta w kształcie tornistra, opuchnięte wskutek kontuzji wargi). W Chicago otrzymał przydomek Dipper (od tytułu kompozycji Joe Olivera - Dippermouth Blues, w której grał piękną solówkę). Nazywano go jeszcze Pops, czyli tata, uznano go bowiem w jednej z ankiet za ojca wielkiej jazzowej rodziny, a także Face - twarz, z racji wyrazistych i bardzo charakterystycznych rysów.
Gdy w Nowym Orleanie, w związku z rozbudową miasta, zburzono domy przy James Alley i pod łyżkę spychacza poszedł także rodzinny dom Armstronga, władze miasta postanowiły postawić mu pomnik. Ale już tej uroczystości wielki Satchmo nie doczekał. Odbyła się ona 14 lat po jego śmierci. Otworzono tam wówczas park jego imienia. Wchodzi się doń przez olbrzymią łukową bramę, na której widnieje jego nazwisko. Czterometrowa statua z brązu widoczna jest z każdego miejsca. Park znajduje się w sąsiedztwie historycznej dzielnicy Nowego Orleanu - French Quarter, gdzie za czasów jego młodości i po dziś dzień rokrocznie odbywa się w ostatnim tygodniu karnawału jedyny na świecie - o ponad stuletniej tradycji - karnawał jazzowy, zwany Mardi Gras. Wtedy właśnie jego muzyka rozbrzmiewa najgłośniej. Bo legenda nigdy nie umiera.
RYSZARD WOLAŃSKI
(MTJ)
W upalne popołudnie 9 lipca 1971 roku prawie pół tysiąca osób wypełniło niewielki, parafialny kościół Corona Congregational w Nowym Jorku, by oddać ostatni hołd Louisowi Armstrongowi. Stosownie do wyrażonego przed śmiercią życzenia wielkiego Satchmo, ceremonia pogrzebowa była skromna i oficjalna. Daleko jej było do zwyczajowych, znanych z historii, nowoorleańskich pogrzebów. Dlaczego? Louisa Armstronga żegnano bowiem nie jak muzyka jazzowego, lecz jak męża stanu. Czterdziestominutową ceremonię zakończyło chóralne odśpiewanie przy wtórze organów obrzędowej murzyńskiej pieśni pogrzebowej When the Saints Go Marchin In...
Słowo jazz pojawiło się po raz pierwszy w druku na łamach gazety „San Francisco Call” w 1913 roku. Louis Armtsrong miał wtedy 13 lat. Za sylwestrowe popisy pirotechniczne odbywał karę w nowoorleańskim zakładzie poprawczym i grał na tamburynie w tamtejszej orkiestrze. Gdy później pozwolono mu grać na kornecie, nawet nie przypuszczał, że jazz stanie treścią jego życia.
Urodził się w Back o’Town, nowoorleańskiej dzielnicy slumsów. Portowe knajpki, szulerzy i prostytutki, dorywcze zajęcia, uliczne bójki, parady i pogrzeby z udziałem „marching bands” - oto tło, na którym objawił się i dojrzewał talent młodego czarnoskórego chłopca. Lata te opisał ze szczegółami w swoim pamiętniku Moje życie w Nowym Orleanie - książeczce pełnej ciekawych obserwacji, czynionych rzetelnie i z przymrużeniem oka. Jego dziadowie byli niewolnikami, rodzice - tanią siłą roboczą. On też miał wielką szansę podzielić ich los. Ale potrafił „iść zawsze w górę”. Pracowitość, wytrwałość i trochę szczęścia sprawiły, że z młodocianego grajka wyrósł „Król trąbki”, „Papież jazzu”.
Artysta - naoczny świadek narodzin niemal każdego stylu, artysta - opoka, który przetrwał wszelkie zmiany stylów, pozostając wierny własnemu. Cóż to był za styl? Określił go kiedyś sam takimi oto słowami: „To, co gram, to życie i zwykłe sprawy. Jest mi całkiem bez różnicy, czy gram dla przyjemności, dla wprawy, na koncercie dla największych czy najmniejszych ludzi. Oczekuję tylko oklasków. To wszystko, co mi trzeba. Ja mam swoją muzykę, oni swoje kategorie”.
Europa poznała Louisa Armstronga dopiero w 1948 roku. Przyjechał wówczas na Międzynarodowy Festiwal Jazzowy do Nicei na czele znanej z płyt formacji All Stars. Była to rzeczywiście orkiestra gwiazd, w której grali m.in.: pianista Earl Hines, puzonista Jack Teagarden, klarnecista Barney Bigard, perkusista Sid Catlett. Koncertując później z tym zespołem na wielu estradach świata, zdobył jeszcze jeden przydomek, z którego był niezwykle dumny - Ambasador Satch. Wcześniej, jeszcze w Nowym Orleanie, przyjaciele nazywali go Satchmo (od satchelmouth - usta w kształcie tornistra, opuchnięte wskutek kontuzji wargi). W Chicago otrzymał przydomek Dipper (od tytułu kompozycji Joe Olivera - Dippermouth Blues, w której grał piękną solówkę). Nazywano go jeszcze Pops, czyli tata, uznano go bowiem w jednej z ankiet za ojca wielkiej jazzowej rodziny, a także Face - twarz, z racji wyrazistych i bardzo charakterystycznych rysów.
Gdy w Nowym Orleanie, w związku z rozbudową miasta, zburzono domy przy James Alley i pod łyżkę spychacza poszedł także rodzinny dom Armstronga, władze miasta postanowiły postawić mu pomnik. Ale już tej uroczystości wielki Satchmo nie doczekał. Odbyła się ona 14 lat po jego śmierci. Otworzono tam wówczas park jego imienia. Wchodzi się doń przez olbrzymią łukową bramę, na której widnieje jego nazwisko. Czterometrowa statua z brązu widoczna jest z każdego miejsca. Park znajduje się w sąsiedztwie historycznej dzielnicy Nowego Orleanu - French Quarter, gdzie za czasów jego młodości i po dziś dzień rokrocznie odbywa się w ostatnim tygodniu karnawału jedyny na świecie - o ponad stuletniej tradycji - karnawał jazzowy, zwany Mardi Gras. Wtedy właśnie jego muzyka rozbrzmiewa najgłośniej. Bo legenda nigdy nie umiera.
RYSZARD WOLAŃSKI
(MTJ)
więcej: www.louis-armstrong.net
reklama
Może Cię zaciekawić: