Tauron Nowa Muzyka - dzień trzeci
Ponieważ moja redakcyjna koleżanka (pozdrawiam) zdołała zrelacjonować tylko pierwsze dwa dni festiwalu Tauron Nowa Muzyka na moje barki zepchnięty został obowiązek podzielenia się przemyśleniami odnośnie ostatniego, trzeciego dnia imprezy.
Co trzeba napisać, dnia który zapowiadał się na szalenie udany i bardzo ciekawy, niestety który zawiódł koszmarnie. Po pierwsze organizacja. Jeżeli w sobotę cały chaos spowodowany przedłużającymi się próbami zagranicznych artystów namieszał mi co nieco w planach o tyle trzeci dzień to już były konkretne roszady z line – upem.
Wszystkiemu winien Dan Deacon, który choć miał dać świetny koncert do Katowic w ogóle nie dojechał. Oficjalnego wyjaśnienia brak, z rozmów kuluarowych wynikały sprzeczne relacje. Albo wokalista z nieznanej przyczyny nie wsiadł do samolotu, albo zwyczajnie mu się zespół rozsypał, albo stracił głos. Tak czy inaczej, niedopuszczalną rzeczą jest to, by uczestniczy festiwalu dowiedzieli się o odwołanym występie drogą poczty pantoflowej, bo tylko co uważniejsi obserwowali telebimy na których informacji tej można się było (nie bez trudności) doszukać.
Brak Dana wymusił chaotyczne zmiany w line – upie. Nie było zastępstwa, zwyczajnie poszczególne koncerty zmieniły swoje godziny, ale też sceny.
U mnie na pierwszy ogień poszedł koncert Kampu!. Młodzi zdolni zagrali bardzo miły i fajny koncert, z kilkoma ciekawymi improwizacjami, ale całościowo zdecydowanie nastawiony na taniec. Szkoda tylko, że świetnie prezentujące się trio wciąż ma kłopoty z kontaktami z widownią. Nieśmiałe „dziękuję”, zarumienione uśmiech, strach i niepewność w oczach. Taka nieporadna konfenansjerka może być urocza, ale nie tego oczekuje się od mistrzów parkietowych wygibasów.
Zdawkowe podziękowania między utworami zdecydowanie lepiej sprawdzają się na koncertach Michała Jacaszka. Wspomagany przez skrzypce i wiolonczelę, zaprezentował materiał z mojej ulubione zeszłorocznej płyty – „Trenów”. I chwała mu za to, gdyż tego właśnie każdy oczekiwał. Gdybym musiał słuchać na żywo przerażającego „Pentrala”, to albo bym uciekł albo zasnął. A tak, cały niemal koncert przeleżałem na piasku z zamkniętymi oczami i dawałem się porwać tym subtelnym i archaicznym brzmieniom. Cudo.
Prawie tak pięknie jak Jacaszek zagrała islandzka formacja Mum. Widziałem ich po raz pierwszy więc nie mam prawa narzekać, że „stary skład Mum był o wiele lepszy”. Na scenie świetnie bawiło się siedem osób, które zaprezentowały głównie materiał premierowy, choć starszych kawałków też nie zabrakło. Jedyne na co mogę narzekać, to na nagłośnienie. Podobnie jak pierwszego dnia przy koncercie Speech Debelle szwankowało. Rozumiem, że gdy się używa kilkunastu instrumentów, to ciężko wszystko ustawić dobrze, ale w wypadku tego zespołu wszelkie przebicia są niedopuszczalne. Diabeł bowiem brzmi w szczegółach.
Inaczej u Roots Manuva. Może wyjdę na ignoranta i osobę muzycznie niepoprawną, ale ten koncert w oczekiwaniu na Dan Deacona miałem zamiar przesiedzieć w ogródku piwnym. Stało się jak się stało i rapera w końcu zobaczyłem. Mocne, dubowe granie. Dobrze zrytmizowane z wokalem świetnie do podkładów pasującym. Szkoda tylko, że wcale mnie to nie kręci. Po 20 minutach, czyli w momencie, kiedy wszystko zaczynało mi się zlewać w tą samą papkę z czystym sumieniem udałem się na dworzec. Nie żałuję. Roots i tak ponoć zagrał jeszcze tylko kilka kawałków i pojechał do domu. A ochrona przepędziła uczestników festiwalu, co pod względem organizacyjnym, najlepiej całą tą imprezę puentuje.
Tekst: Marcin Świerczek, Foto: Materiały prasowe.