20 lutego 2010
14:49
Paris + Indie = Nosfell - fotorelacja z koncertu Nosfella
"Zobaczyć Nosfella i umrzeć" - te słowa wypowiedziane przeze mnie po wczorajszym koncercie Nosfella w Centralnym Basenie Artystycznym nie są chyba zbytnią przesadą.
Artysta wystąpił w Warszawie promując swoje trzecie wydawnictwo "Nosfell" a to co zaprezentował przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Labyala Fela da Jawid Fel bo tak brzmi prawdziwe nazwisko tego francuskiego twórcy zaczarował mnie przede wszystkim swoim głosem, właściwie zamiast słowa "zaczarował" śmielej mogłabym użyć "rozwalił na kawałeczki". Głosem - który nieustannie modulował: od falsetu do tenoru - hipnotyzującym, pełnym emocji i podskórnej drapieżności. Zabawy głosem artysty Nosfella przypominały mi to, co na początku swojej kariery robiła Katarzyna Nosowska z grupy Hey - gdy jeszcze nie znała zbyt dobrze angielskiego śpiewała w wymyślonym języku. To samo czynił na scenie Nosfell, który zupełnie niepowtarzalny styl osiąga nie tylko dzięki zmianom barwy i tembru głosu ale także bardzo scenicznemu językowi, którego używa. Mowa tutaj o wymyślonym dialekcie Klokobetz, na potrzeby którego Nosfell stworzył całą gramatykę. Jak sam powiedział w wywiadzie dla WP: "Dzięki Klokobetz na scenie potrafię stać się inną osobą. Inaczej używam swojego głosu, niż kiedy śpiewam po angielsku... Kiedy śpiewam w Klokobetz czuję się bardziej swobodnie. Bawię się swoim głosem. Śpiewanie w innych językach wywołuje we mnie zupełnie inne uczucia. Sprawia, że zachowuje się inaczej. Całkowicie angażuje się kiedy śpiewam. Mój występ to nie tylko to co robię z głosem, ale również z ciałem. Prawdopodobnie czasem dosyć dziwnie się poruszam (śmiech). Ciężko mi to opisać". Mi również ciężko to zrobić, ponieważ trudno pisze się o emocjach, dużo łatwiej się je przeżywa tu i teraz. Powiem więc tylko, że Nosfell faktycznie cały czas był zaangażowany a ja razem z nim. W dodatku wykazał się znajomością nie tylko francuskiego, angielskiego czy Klokobetz ale także polskiego, o czym świadczyła krótka odczytana przez artystę z zapisanych "po ichniemu" (czyt. dziwnie) na kartkach wyrazów historyjka.
Co do ruchu scenicznego to było w sposobie scenicznej ekspresji Nosfella zarówno coś z japońskiego kabuki jak i psychodelicznego techno, jakkolwiek by tego nie nazwać wypływało z trzewi, było bardzo intuicyjne i tworzyło niesamowite dopełnienie muzyki. Z pewnością było niesamowicie oryginalne, jak cała postać Nosfella. Wrażenie magicznego przeżycia i odrealnienia potęgowała poza ruchem i dźwiękiem także zmiana nastrojów. Nosfell lawirował zgrabnie pomiędzy nostalgiczną francuską balladą ("La Romance des cruels") a rozsadzającym bębenki rockowym pierdolnięciem ("Lugina", "Bargain Healers") niczym nasza Justysia Kowalczyk na trasie swojej sztafety. Całości dopełniała niezwykle barwna i mocno zaangażowana wiolonczela, którą obsługiwał wiolonczelista i basista w jednej osobie Pierre Lebourgeois oraz perkusja, za którą zasiadał Orkan Murat.
A wszystko podane w formie zjadliwego i smakowitego wizualno-teatralnego przedstawienia! Bajka, po prostu bajka. New Music Art dziękuję i proszę o więcej takich muzycznych opowieści.
Tekst i foto: Ewa Kuba.
reklama