6 czerwca 2010
22:22
Selector Festival 2010 dał radę - relacja z Krakowa
Miło było ale się skończyło, zgodnie z przysłowiem, że to co dobre szybko się kończy właśnie zakończyła się druga edycja Selector Festivalu w Krakowie.
![[img:1]](/img/artykuly/zdjecia/selector-festival-2010-dal-rade-relacja-z-krakowa-selector-festival-33134.webp)
Zwiedzanie festiwalowego terenu i przygodę z Selectorem A.D. 2010 zaczęłam od polskiego projektu Hellow Dog, który okazał się być moim odkryciem roku jeśli chodzi o nowe polskie ciekawe granie. Tajemnicza, zaskakująca wokalistka pomalowana a'la Fever Ray i klawiszowiec w prześmiesznej rybiej czapce dali znakomity występ będący przedsmakiem tego, co działo się dalej. A daje wspólnie z przyjaciółmi przeniosłam się na scenę główną czyli Cyan Stage gdzie już rozstawieni i gotowi dać czadu szykowali się Friendly Fires. Niestety szału ciał nie było. Koncert wypadł zaledwie poprawnie, stanowiąc świetne tło do pogibania się w rytm poszczególnych utworów, do tego szwankowało nagłośnienie - za mało wokalu za dużo instrumentów. Uffie grającą na Magenta Stage celowo i z premedytacją opuściłam, ale doszły mnie słuchy, że wypadła blado, że zabrakło trochę tych tłustych basów w jej wykonaniu, że trochę mdło i bez powera. Za to nie omieszkałam przegapić Thievery Corporation i bardzo dobrze! Bo żałowałabym do końca życia. Najlepszy koncert Selectora 2010! Urozmaicony muzycznie różnymi wpływami i wokalistkami/wokalistami, do tego niecodzienne instrumenty jak "indyjska gitara" czyli sitar. Do tego przecudna sekcja dęta i, basista w niezwykłym transie, po prostu uczta dla uszu! Równie udanie wypadł Calvin Harris, którego miałam już przyjemność widzieć na Orange Warsaw Festivalu ale wtedy zupełnie nie zapadł mi w pamięć. Tym razem nie było chyba nikogo kto nie zapamiętałby niezwykle melodyjnych aranżacji Calvina Harrisa w stylu lat '80 na modłę "Fade To Grey" grupy Visage i takich kawałków jak "Flashback" czy "Ready For The Weekend". Spora w tym zasługa towarzyszącej Calvinowi świetnej chórzystki Ayah Marar. Było jak w niebie. Dla przeciwwagi gdyby ktoś zapytał jak wg mnie wygląda piekło, odpowiedziałabym, że tak jak Bloody Beetroots DC 77. Ich koncert był chyba najgorętszym momentem całego dwudniowego eventu. Niestety jak dla mnie było ciut za głośno i trochę mnie to przytłoczyło. Z kolei Audio Bullys zaczął równie energetycznie od "Out Of Space" a potem jakoś nagle napięcie siadło i postanowiłam na tym poprzestać. Wpakowałam się do bezpłatnego podstawionego autobusu Selectora i pojechałam do domu.
Drugi dzień festiwalu rozpoczęłam od występu indie-rockowego Delphica - to chyba największe moje rozczarowanie i najgorzej nagłośniony występ - znów za mało wokalu a za dużo instrumentów co tworzyło wrażenie zgiełku, jazgotu. Mało selektywne brzmienie nie przyciągnęło tłumów i chyba nie tylko ja bawiłam się średnio. To samo można powiedzieć o Metronomy chociaż były tak zwane momenty, jak "Heartbreaker" i popisy perkusistki Anna'y Prior. Drugi dzień Selectora należał zdecydowanie do namiotu Magenta Stage i niemieckich mistrzów elektroniki Booka Shade, którzy o mało co nie roznieśli go na kawałki. Nie zawiedli także Boys Noize, ale i tak wszyscy czekali na headlinera czyli trip-hopową grupę Faithless z niesamowitym Maxi Jazzem na czele. I gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki chyba dla nikogo nie było zaskoczeniem, że "God is a DJ". Doskonałe technicznie syntezatorowe solówki Sister Bliss (właściwie Ayalah Bentovim) były taką wisienką na torcie, kropką nad "i" całego ich występu, w którym do pełni sukcesu zabrakło tylko jednego - odrobiny "żywych" ludzkich emocji.
Lecz nie tylko największe przestrzenie namiotowe przyciągały festiwalowiczów; swój niepowtarzalny urok miało także miasteczko festiwalowe ze sceną Burn Energency Zone. To na niej występował specjalny projekt D4D & Loco Star Orchestra i muzycy zespołu Niwea. O ile pierwszy mile mnie zaskoczył swoją odmiennością i dziwnością o tyle drugi niechcący przegapiłam. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Tekst: Ewa Kuba. Foto: materiały prasowe.
Drugi dzień festiwalu rozpoczęłam od występu indie-rockowego Delphica - to chyba największe moje rozczarowanie i najgorzej nagłośniony występ - znów za mało wokalu a za dużo instrumentów co tworzyło wrażenie zgiełku, jazgotu. Mało selektywne brzmienie nie przyciągnęło tłumów i chyba nie tylko ja bawiłam się średnio. To samo można powiedzieć o Metronomy chociaż były tak zwane momenty, jak "Heartbreaker" i popisy perkusistki Anna'y Prior. Drugi dzień Selectora należał zdecydowanie do namiotu Magenta Stage i niemieckich mistrzów elektroniki Booka Shade, którzy o mało co nie roznieśli go na kawałki. Nie zawiedli także Boys Noize, ale i tak wszyscy czekali na headlinera czyli trip-hopową grupę Faithless z niesamowitym Maxi Jazzem na czele. I gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki chyba dla nikogo nie było zaskoczeniem, że "God is a DJ". Doskonałe technicznie syntezatorowe solówki Sister Bliss (właściwie Ayalah Bentovim) były taką wisienką na torcie, kropką nad "i" całego ich występu, w którym do pełni sukcesu zabrakło tylko jednego - odrobiny "żywych" ludzkich emocji.
Lecz nie tylko największe przestrzenie namiotowe przyciągały festiwalowiczów; swój niepowtarzalny urok miało także miasteczko festiwalowe ze sceną Burn Energency Zone. To na niej występował specjalny projekt D4D & Loco Star Orchestra i muzycy zespołu Niwea. O ile pierwszy mile mnie zaskoczył swoją odmiennością i dziwnością o tyle drugi niechcący przegapiłam. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Tekst: Ewa Kuba. Foto: materiały prasowe.
więcej: www.selectorfestival.pl
reklama
Może Cię zaciekawić: