The Puppini Sisters oczarowały trójmiejską publiczność
Urzekły klasą, elegancją, seksapilem, wiarygodnością, naturalnością i anielskim śpiewem oczywiście - tak w skrócie można podsumować pierwszy dzień gdyńskiego Ladies Jazz Festival
To już 6 edycja tego szczególnego festiwalu, gdzie scena zarezerwowana jest wyłącznie dla dam jazzu. Ten duszny czwartkowy wieczór w Teatrze Muzycznym w Gdyni rozpoczął się od występu Gabrieli Kulki. Towarzyszyli jej: Wojtek Traczyk - grający zamiennie na kontrabasie i gitarze basowej oraz Rober Rasz na perkusji. Zabrakło niestety gitary. Charakterystyczny wokal Gaby zdecydowanie górował nad jej klawiszami jak i resztą instrumentów. W takim przypadku instrumenty chyba powinny robić dla wokalu uzupełniające tło - ale stworzył się niestety rytmiczny hałas. Jak dla mnie zostały naruszone proporcje rytmu do melodii. Ten problem zupełnie znikał, gdy wokalista zostawała sama z Rolandem na scenie lub przygrywał jej tylko kontrabas. Akustyka miejsca jest rewelacyjna, słychać dosłownie wszystko (niesamowite doznania) - toteż może trochę przesadziłam z krytyką... Na pewno pochwalę znajomość języka francuskiego pianistki. Wyjątkowo dobry akcent! Po koncercie Gabrieli nastąpiła ok. półgodzinna przerwa - w ruch poszły kieliszki dobrego wina i calusieńka publiczność poszła zażyć świeżego powietrza.
Wybił gong oznajmiający koniec przerwy i na scenie pojawia się główna gwiazda wieczoru - The Puppini Sisters. Już od pierwszych chwil nawiązały wspaniały kontakt z publicznością - flirtowały, rozmawiały z nią, a nawet z niej kpiły (np. nazwały widzów "tłumem")... z przymrużeniem oka rzecz jasna. Jak opisać "siostry" Kate (niebieska sukienka), Stephanie (zielona) i Marcella (czerwona)? Zamknijmy oczy i przenieśmy się za ocean 70 lat wstecz - do trudnych czasów II wojny światowej. Muzyka wtedy miała przede wszystkim pozwolić, by ludzie mogli na chwilę oderwać się od rzeczywistości - muzyka miała przynosić radość, bawić i po prostu odprężać. Takie właśnie są Puppini. Tym razem w delikatnie kabaretowej odsłonie rodem z Moulin Rouge. Zarówno stroje, makijaże, fryzury, ruch sceniczny, technika śpiewu są żywcem wyjęte z tamtego okresu - i przy tym są autentyczne do ostatniego szczegółu. Również zespół za nimi stojący - wąsy, szelki, kaszkiet, biały podkoszulek ( a w składzie: Blake Wilner - vintage'owa gitara Gibson, Patrick Levett - kontrabas oraz Henrick Jenson na instrumentach perkusyjnych). Panie wtórowały im także w graniu - nazywając się Mini Puppini Orchestra. Brunetka na akordeonie, blondynka na tzw. melodyce i rudzielec na skrzypeczkach w figlarnym kształcie $ .
Siostry zaprezentowały cały przekrój standardów, chociażby takich jak: "It Don't Mean a Thing (If It Ain't Got That Swing)", "Mr. Sandman", "Don't sit under the apple tree", "Americano", "Heebie Jeebies", ”Walk Like An Egyptian" ale i też bardziej współczesne jak: "I will survive" czy "Crazy in love". Wszystkie one zagrane zostały na nutę lat 40 i stylów znanych jako: doo wop, swing, bepop, mambo, italian jazz. Na osobne zdanie zasługuje teatralny wymiar występu sióstr. Poza perfekcyjnie zsynchronizowanymi wokalami, dobrą grą na instrumentach - panie raczyły nas nieustannie powabnymi ruchami bioder, dłoni, ramion... Ale co warte podkreślenia - ile było tam wyreżyserowanych gestów, choreografii, wyuczonego tańca, świadomych zalotnych spojrzeń etc. a ile spontaniczności, naturalności i improwizacji? - nie jestem w stanie powiedzieć. Zresztą to nieważne zupełnie - wyszło bardzo żywiołowo i prawdziwie - wszyscy zebrani zgodnie dołączyli do tej gry pozorów, i w ten sposób występ pań okazał się niezwykle wiarygodny.
Tekst i Foto: Sabina Lawrów