10 sierpnia 2010
20:41
OFF Festival - dwa spojrzenia - relacja z piątej edycji OFFa
Pierwsze spotkanie z OFFem i jedno z wielu. Okiem OFFowego debiutanta i prawie weterana. Przeczytaj relacje z OFF Festivalu dwójki naszych wysłanników.
Pierwszy raz na OFFie
Piąty roczek życia OFF Festivalu już za nami. OFF wyrósł ze smoczka i pieluszek przekształcając się z mniej offowego w bardziej mainstreamowe wydarzenie. Takie są moje pierwsze spostrzeżenia w tym temacie, niemniej nie każdy musi się z nimi zgadzać. Największym zainteresowaniem cieszyły się wcale nie sceny największe i najlepiej wyposażone techniczne, ale te najmniejsze lecz bogate w treści czyli Scena Trójki i Eksperymentalna. Zupełnym nieporozumieniem dla mnie był występ na OFFie O.S.T.R.ego i spółki jak również Much czy Heya. Tak jak mówię - te grupy to już w swojej alternatywie pewien mainstream i z całym szacunkiem, ale nie powinny znaleźć się na OFFie nawet jeśli cieszyły się zainteresowaniem wiernej rzeszy fanów. Najbardziej przypadł mi do gustu ognisty występ post-metalowej formacji Tides From Nebula, w dalszej kolejności Apteki - klasyk grający "Mende" pokazał że pozostaje w niesłabnącej formie; potem brudny, zadziorny, punkowy duet z L.A. czyli No Age; następnie grube, tłuste elektroniczne bity w wykonaniu Niemców z Mouse On Mars.
Całkiem interesująco wypadł także Prawatt i Mirna Ray prezentujący bardzo hipnotyczny postrockowy zlepek improwizowanej muzyki analogowej i automatów oraz psychodramatyczny duet Niwea, który przyciągnął na swój występ tłumy, dosłownie tłumy ludzi spragnionych odważnego elektronicznego minimalizmu grupy. Mitch&Mitch - nie do końca wiem co grają, ale byli po prostu prześmieszni. Casiokids czyli Norwegowie, którzy grają trasy koncertowe po przedszkolach rozwalili mnie swoją bezpretensjonalnością i scenicznym luzem, ale nie pokazali nic szczególnego. Podobnie jak dziewczyny z Dum Dum Girls, na których występ czekałam z niecierpliwością a które poza kostiumami nie miały żadnego odkrywczego pomysłu na granie garażowego rocka. Spodziewałam się więcej czadu, którego nie zabrakło chłopakom z Bear In Heaven. Istna psychodela. Panowie porazili mnie lekkością i zwinnością z jaką grają swoją muzykę będącą gdzieś na styku indie-rocka, krautrocka i elektroniki. Chwilę tylko przypatrywałam się występowi Amerykanów z These Are Powers ale to wystarczyło by zainteresowała mnie ich energetyczna wokalistka i pełne muzycznych labiryntów granie. Ogromnym odkryciem OFFa był dla mnie teksański Shearwater. Pośród zgiełku rocka, pierdnięć elektroniki i hip-hopowych skreczy doznałam na chwilę muzycznego ukojenia w postaci folku. Shearwater wprowadził mnie w marillionowski odrealniony klimacik. Pozwolił poczuć mi spokój. I te bajecznie kolorowe światła! Umarłam. Gwiazda jednego z OFFowych wieczorów Dinosaur Jr. wypadł rewelacyjnie, pomimo tego że sprzęt zespołu nie dojechał na występ w komplecie to J Mascis wycinał na gitarze te swoje grunge'owe riffy jakby nie brakowało mu niczego, a fani skakali za barierki pod scenę i falowali w tłumie unoszeni na fali ludzkich rąk. Po prostu działo się! Podobnie jak podczas występu Duńczyków z The Raveonettes, który oczarował prostotą i melodyjnością.
Bardzo nie chciało mi się jechać na ten festival. Bałam się konfrontacji z poprzednimi edycjami, na których nie byłam więc nie miałabym z nimi porównania. Nadal nie mam, ale czuję że to będzie nowa jakość OFFa i nie żałuje, że byłam. A to w sumie najważniejsze.
tekst: Ewa Kuba.
Trzeci raz na OFFie
Piąta edycja polskiego święta niezalu udowodniła mi, że nie jestem już taki niezależny jak bym chciał. Jeśli w trakcie dwóch poprzednich, mysłowickich edycji byłem na prawie wszystkich koncertach odbywających się w trakcie trzech, a rok temu nawet czterech festiwalowych dni, to tym razem do Katowic udało mi się jedynie wpaść. Właśnie, Katowic, trudno mi powiedzieć, czy przenosiny z Mysłowic to był dobry czy zły pomysł, była taka konieczność, której Artur Rojek pisał w OFFowym przewodniku. Katowice uwielbiam i widzę w nich wielki potencjał na festiwal stricte miejski jak choćby Unsound, nie odbieram niczego z fajności dolinie Trzech Stawów (szybowce z pobliskiego lotniska nad głowami festiwalowiczy pewnie będą hitem roku!), ale Mysłowice to jednak było co innego. Kultowa biedronka, autochtoni przyglądający się indie-dzieciakom jakby zobaczyli watahę Tatarów, okropne dojazdy, ruin gruz z paprociami i urok tego miasteczka. Całość składała się na świetny klimat OFF Festivalu, którego w tym roku mi zabrakło, albo też który przeoczyłem, bo jak wspomniałem we wstępie w Katowicach byłem w tym roku tylko dwa niepełne dni.
Z festiwalowych plotek o pierwszych dniach mogę napisać, że otwierający OFFa koncert Matmosa nie powalił, ale był i tak świetny. Drugiego dnia, też była masa dobrych i bardzo dobrych koncertów, ale rewelacji nie było i nawet The Fall i reaktywację wielkich nieobecnych – Lenny Valentino i Something Like Elvis – nie wiele w tym temacie zmieniły. Aha, 100% Reakwon, to ponoć niewyobrażalny wieśniak, a Toro Y Moi, jest mega introwertyczny przy bliższym poznaniu.
Fantastyczny występ dali dopiero Dinosaur Jr. którzy zwyczajnie pozamiatali. Solówki, których można słuchać w nieskończoność, zblazowany wokal, pełna energia metryczkowo rzeczywiście Dinozaurów i setlista niemal marzeń. Dominowała najświeższy materiał czyli pochodzący z „Farm” i „Beyond”. Albumów nagranych po reaktywacji formacji w 2007 roku. I dobrze , bo z tych wcześniejszych status pomnikowy ma dla mnie jedynie „Bug”, a jakby ktoś pytał, to moim zdaniem chłopaki się dopiero rozgrzewają (sic!). Przed nimi na dużej scenie zagrał Hey, którego koncert również zdominował najnowszy materiał. Płyta „Miłość! Uwaga! Pomocy! Ratunku!” na żywo brzmi jak zbiór remiksów utworów pochodzących z niej. Dużo, naprawdę dużo elektroniki i energii, do tego wykonawczy czar i swojskość Kasi. Jednak głupio trochę tańczyć do takich tekstów. Pal licho, zabawić miałem się na Digital Mystikz, ale się nie udało, bo takie dubstepy utrzymane nieco w downtempie mnie nudzą i każą uciekać. Jak dla mnie powinno się ich zakazywać, gdyż obok najnowszych płyt i debiutów wydanych w obrębie tego gatunku są brzydkim bo prawdziwym argumentem za tym, że gatunek ten wyraził się już (d)ostatecznie poprzez Kode9, Buriala i niedawno Ikonikę. Podobnie mało taneczna była Lali Puna, z której pamiętam jedynie, że była mało charakterystyczna, niepozbawiona ładnych momentów, ale niczym szczególnym się nie wyróżniająca. Bardzo wyróżniał się natomiast występ Zs, po prostu był bardzo zły. Bardzo, ale to bardzo eksperymentalna formacja dwoiła się i troiła w swoich poszukiwaniach Chopina, ale w niczym mnie nie porwała. Awangardowym - być może rzeczywiście tak można ten koncert nazwać, ale ja gitarowo – saksofonowych zlepków opartych na złych kompozycjach bym tak nie nobilitował. Poza Dinozaurami dzień uratowały mi These Are Powers i Mew. Fakt, nieco schematyczne gitarowe granie, podlane elektroniką i ładną melodią zwieńczoną równie ładnym refrenem. Można było przytupać, poskakać, spocić się i iść na piwo.
Przed zrelacjonowaniem ostatniego dnia OFFa pozwolę sobie napisać słów kilka o organizacji. Po pierwszy obsługa mediów nie szwankowała, technika na scenach też nie zawodziła, nie było kłopotów z nagłośnieniem i ochroną, a jeśli były to niewielki. Wbrew zapowiedziom w tym roku w sekcji gastronomicznej znowu olano wegetarian, ceny jednak były przystępne, a piwo niezbyt rozwodnione. Pojawiły się karty paypass i ja – szczęśliwy posiadacz takowej – chciałem z tej dogodności skorzystać. Ku memu autentycznemu zaskoczeniu jednak na terenie OFFa nie można było takowego paypassa doładować (a jak mi wiadomo w weekendy banki są zamknięte), co mogę jedynie spuentować cytatem pochodzącym ze zdobiącego scenę główną baneru mBanku, który w tym roku obchodzi okrągłe 10 lat istnienia (gratuluję!) - „Świętujemy festiwalOFFo”.
Teraz pora na dzień ostatni, ale z góry uprzedzam, że o Flaming Lips nic tutaj nie poczytacie, bo w tych godzinach byłem już z redaktorką Ewą Kubą w pociągu powrotnym do Warszawy, którym chyba wracało pół OFFa (przetłoczony). Cóż, z tego co słyszałem, wiele dobrego straciłem, bajeczne show, wykonawcza perfekcja i wiele innych. Nigdy fanem Amerykanów nie byłem, ich ostatnią płytą się nie podniecałem, bo wydała mi się w równym stopniu popisem megalomani i złego smaku co kompozycyjnych zdolności i pomysłowości. Bardziej żal mi koncertu i wywiadu z Shining, ale ten mam nadzieję nadrobić na Unsound Festival. Z tego co widziałem i słyszałem zachwycili mnie Shearwater. Jeden z najmilszych koncertów tego roku w ogóle. Folkowe brzmienia złamane ładnymi alternatywnymi gitarami, świetny ekspresyjny wokal, zróżnicowane kompozycje – bardzo energetyczne, które kazały szaleć w tłumie i te wolniejsze, które wprowadzały w przemiły stan późnopopołudniowej drzemki. Te drugie zdominowały koncert Bear In Heaven w gotującym się i dosłownie parującym namiocie Trójki. Rozmarzone plamy ambientu przegryzione silną perkusją i wyraźną rytmiką, fajne eksperymentu, trochę fluidów i motylków w powietrzu i człowiekowi od razu lepiej, ba nawet zaczyna lubić zbyt nagrzany namiot. Wróciłem do niego na Dum Dum Girls i uciekłem. Pannice chcą być jak Vivian Girls, ale niestety grają jakby rąk nie miały. Kompozycje rytmicznie im się rozjeżdżały, kupa bezsensownego hałasu i koszmarnych wokali. Mniej więcej tak też zarysował się w mojej pamięci koncert No Age, z tym, że był ciekawszy, bardziej opanowany i poukładany. Tylko co z tego skoro większość ich kawałków brzmi jakby wycięta z szablonu.
Na chwilę jedynie można było też przystanąć na koncercie Casiokids, formacji grającej infantylną elektronikę, której urok, luz i bezpretensjonalność – wbrew pozorom – po drugiej piosence zaczyna nudzić i wydawać się dłubaniem w kablach, dziecinnym, niechlujnym i bez aspiracji do bycia choćby piosenką. Duże ambicje mają natomiast panowie z Niwea, to przynajmniej zdradzają teksty, gorzej z muzyką, która bardzo szybko swoją szorstkością i minimalistycznym podejściem do sprawy może zniechęcić. Na płycie może i nie idzie im źle, gorzej ten klimat odtworzyć na żywo, próbowali zasłoną dymną (dosłownie - znowu, za dużo dymu w tym namiocie było) i tym samym mnie przegonili. Rozchmurzyło się ciut na Damon and Naomi, również klimatem, bo było słodko, przyjemnie, po folkowemu przaśnie i w ogóle pełen energii poszedłem na spotkanie z pisarką Masłowską (bo w tym roku OFF, to byli też literaci), po którym skończyłem pod sceną na The Raveonettes. Duńczycy nie nagrali od dawna nic ciekawego, ale koncerty dają świetne. Pełne energii, hiciorów, tańców i szaleństw. Szkoda, że gdzieś zatracili się w perfekcjonizmie i występ ten choć od technicznej strony był świetny mi wydał się dla zespołu niczym innym jak przykrą koniecznością.
I to już, tylko tyle i aż tyle. Tegoroczny OFF Festival w moim odczuciu, choć widziałem jedynie dwa, a może raczej półtorej dnia, był niestety słabszy, od minionych edycji. Sam już nie wiem, właśnie czytam relację kolegi z redakcji z Audioriver. Może za rok będzie jednak trzeba pojechać do Płocka?
tekst: Marcin Świerczek.
FOTO: Ewa Kuba.
więcej: 2010.off-festival.pl
reklama