20 lutego 2011
00:00
Steve Lukather w warszawskiej Proximie
Steve'a Lukathera, jeżeli już w ogóle kojarzy się w Polsce to przede wszystkim z Toto i współpracą z Michaelem Jacksonem. Jeśli natomiast mowa o tym drugim etapie jego kariery, to znowu częściej wspomina się Eddiego Van Halena, nota bene sąsiada Steve'a. Wśród szerokiej publiczności w kraju nad Wisłą w ogóle nie wspomina się jego kariery solowej, czy współpracy z innymi formacjami i artystami, jak choćby nawet Los Lobotomos z Davidem Garfieldem. A przecież od bagatela dwóch dekad Lukather prowadzi karierę solową, z niemałymi zresztą sukcesami.
Okazuje się – tutaj bez zaskoczenia – że twórczość tego legendarnego gitarzysty jest w Polsce odbierana głównie przez aktywnych muzyków i świadomych koneserów. Bluesmani, jazzmani, rockowcy, metalowcy – klub Proxima we wtorek 15. lutego 2011 r. wypełnił się po brzegi fanami najwyższej klasy kunsztu muzycznego, bez względu na to na jakiej muzyce się wychowali i jakiej słuchają najczęściej. Projekt, którego motorem napędowym był właśnie Steve Lukather, jest muzyką dla wymagających i świadomych słuchaczy. Artysta nasz kraj odwiedził podczas trasy promującej swój najnowszy album – All's well that ends well.
Występ rozpoczął się wielorybim śpiewem pochodzącym z Darkness In My World (All's Well That Ends Well) i już od pierwszych żywych dźwięków tego utworu wiedzieliśmy, że będzie to pamiętny koncert. Następnie Lukather zabrał nas nieco wstecz do roku '97 serwując Always Be There For Me (Luke) i do '94 z Extinction Blues (Candyman). Po kilku słowach skierowanych do polskiej publiczności na temat genezy kolejnego kawałka usłyszeliśmy Stab In The Back (Ever Changing Times). W trakcie swojej kariery artystycznej Luke współpracował z niemal każdym rozpoznawalnym muzykiem - w zasadzie łatwiej byłoby wymienić tych, z którymi jeszcze nie grał. Jedną z najnowszych kolaboracji jest zeszłoroczna (2010) z Lee Ritenourem i utwór 68 (Lee Ritenour's 6 String Theory), który Steve skomponował na dzień przed wejściem do studia (z tytułem wiąże się śmieszna anegdotka, ale niestety nie nadaje się do publikacji;). Brodie's (All's Well That Ends Well) to historia opowiadająca o człowieku próbującym odnaleźć się w dzisiejszych szalonych czasach obfitująca w piękne partie gitarowe o Hendrixowskim zabarwieniu. “Nie tak dawno temu straciliśmy wspaniałego gitarzystę...”, który był również inspiracją dla Luke’a, stąd też kolejna pozycja na setliście to hołd dla Gary Moore'a i swingujący blues w mistrzowskim wykonaniu.
Po tej energetycznej dawce przyszedł czas na pięciominutową przerwę dla frontmana i instrumentalny popis muzyków przepełniony dźwiękowo-rymicznym, wirtuozerskim koktajlem - jakby to co do tej pory usłyszeliśmy jeszcze nie ścieło nas z nóg. Kiedy Steve pojawił się spowrotem na scenie nastrój zrobił się liryczny i mieliśmy okazję wsłuchać się w dźwięki Song For Jeff (Candyman), napisane w hołdzie dla tragicznie zmarłego na atak serca perkusisty Toto, Jeffa Porcaro. Kontynuacja nostalgicznego klimatu i płynne przejście w Don't Say It's Over (All's Well That Ends Well) dotknęła co bardziej wrażliwych słuchaczy.
Na powrót do elektryzujących riffów nie trzeba było długo czekać i instrumentalny Tumescent (All's Well That Ends Well) wraz z solową partią perkusyjną znowu udowodnił kunszt wykonawców. Jeżeli nie słyszeliście jeszcze While My Guitar Gently Weeps (George Harrison) w wykonaniu Lukathera to gorąco(!) polecam - na żywo i ze śpiewem publiczności to po prostu coś niewiarygodnego. Pierwszy akustyczny numer tego koncertu to Out Of Love (Past to Present) i znowu wtór publiczności. Na pojawienie się Tears Of My Own Shame (Luke) liczyłem po cichu, no i się udało. Niezauważenie kompozycja przeszła w Red House (Jimi Hendrix), a następnie po odrobinie Arabskich klimatów pojawiły się dźwięki I'm Buzzed (Michael Landau).
Nadeszła bardzo oczekiwana i wyklaskana chwila pierwszego bisu, w którym usłyszeliśmy: Can't Look Back i Flash In The Pan, oba z najnowszego albumu (All's Well That Ends Well). Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia i zapalono już nawet światła, gdy całkiem niespodziewanie na scene wskoczył Luke z gitarą akustyczną i bez zespołu, za to z nieocenioną pomocą publiczności (ooo-ooo-ooooooo...) zakończył koncert kompozycją The Road Goes On (Tambu).
Wyszliśmy z klubu Proxima z nieco mieszanymi uczuciami. Zadowoleni i usatysfakcjonowani przez muzykę i widowisko, jakiego mieliśmy okazję stać się udziałem. Z drugiej jednak strony koncert pozostawił gorzki smak wywołany faktem, że tej klasy muzyka – najwyższy możliwy kunszt gitarowy i muzyczny – pozostaje w Polsce w totalnej niszy. Pociesza jedynie fakt, że podobnie jest na całym świecie i pod tym względem wcale nie jesteśmy Ciemnogrodem. Steve wyszedł z tego koncertu zadowolony, o czym świadczą choćby dwa bisy. Przez cały koncert, zarówno on jak i pozostali muzycy mieli na scenie naprawdę świetną zabawę. Lider tryskał humorem, żartował, śmiał się, utrzymywał naprawdę rewelacyjny kontakt z publicznością. Zapewnił, że jeszcze na pewno odwiedzi Polskę, choćby dlatego, że mamy "najgłośniejszą publiczność". Nam pozostało wyczekiwać kolejnych wizyt z niecierpliwością.
Zespół wystąpił w składzie:
Lista utworów:
1. Darkness In My World (All's Well That Ends Well)
2. Always Be There For Me (Luke)
3. Extinction Blues (Candyman)
4. Stab In The Back (Ever Changing Times)
5. 68 (Lee Ritenour's 6 String Theory)
6. Brodie's (All's Well That Ends Well)
7. Hołd dla Gary Moore'a
8. Instrumentalny popis muzyków
9. Song For Jeff (Candyman) & Don't Say It's Over (All's Well That Ends Well)
10. Tumescent (All's Well That Ends Well) & drum solo
11. While My Guitar Gently Weeps (George Harrison)
12. Out Of Love (Past to Present)
13. Tears Of My Own Shame (Luke) & Red House (Jimi Hendrix) & I'm Buzzed (Michael Landau)
14. I Bis: Can't Look Back (All's Well That Ends Well)
15. I Bis: Flash In The Pan (All's Well That Ends Well)
16. II Bis: The Road Goes On (Tambu)
Okazuje się – tutaj bez zaskoczenia – że twórczość tego legendarnego gitarzysty jest w Polsce odbierana głównie przez aktywnych muzyków i świadomych koneserów. Bluesmani, jazzmani, rockowcy, metalowcy – klub Proxima we wtorek 15. lutego 2011 r. wypełnił się po brzegi fanami najwyższej klasy kunsztu muzycznego, bez względu na to na jakiej muzyce się wychowali i jakiej słuchają najczęściej. Projekt, którego motorem napędowym był właśnie Steve Lukather, jest muzyką dla wymagających i świadomych słuchaczy. Artysta nasz kraj odwiedził podczas trasy promującej swój najnowszy album – All's well that ends well.
Występ rozpoczął się wielorybim śpiewem pochodzącym z Darkness In My World (All's Well That Ends Well) i już od pierwszych żywych dźwięków tego utworu wiedzieliśmy, że będzie to pamiętny koncert. Następnie Lukather zabrał nas nieco wstecz do roku '97 serwując Always Be There For Me (Luke) i do '94 z Extinction Blues (Candyman). Po kilku słowach skierowanych do polskiej publiczności na temat genezy kolejnego kawałka usłyszeliśmy Stab In The Back (Ever Changing Times). W trakcie swojej kariery artystycznej Luke współpracował z niemal każdym rozpoznawalnym muzykiem - w zasadzie łatwiej byłoby wymienić tych, z którymi jeszcze nie grał. Jedną z najnowszych kolaboracji jest zeszłoroczna (2010) z Lee Ritenourem i utwór 68 (Lee Ritenour's 6 String Theory), który Steve skomponował na dzień przed wejściem do studia (z tytułem wiąże się śmieszna anegdotka, ale niestety nie nadaje się do publikacji;). Brodie's (All's Well That Ends Well) to historia opowiadająca o człowieku próbującym odnaleźć się w dzisiejszych szalonych czasach obfitująca w piękne partie gitarowe o Hendrixowskim zabarwieniu. “Nie tak dawno temu straciliśmy wspaniałego gitarzystę...”, który był również inspiracją dla Luke’a, stąd też kolejna pozycja na setliście to hołd dla Gary Moore'a i swingujący blues w mistrzowskim wykonaniu.
Po tej energetycznej dawce przyszedł czas na pięciominutową przerwę dla frontmana i instrumentalny popis muzyków przepełniony dźwiękowo-rymicznym, wirtuozerskim koktajlem - jakby to co do tej pory usłyszeliśmy jeszcze nie ścieło nas z nóg. Kiedy Steve pojawił się spowrotem na scenie nastrój zrobił się liryczny i mieliśmy okazję wsłuchać się w dźwięki Song For Jeff (Candyman), napisane w hołdzie dla tragicznie zmarłego na atak serca perkusisty Toto, Jeffa Porcaro. Kontynuacja nostalgicznego klimatu i płynne przejście w Don't Say It's Over (All's Well That Ends Well) dotknęła co bardziej wrażliwych słuchaczy.
Na powrót do elektryzujących riffów nie trzeba było długo czekać i instrumentalny Tumescent (All's Well That Ends Well) wraz z solową partią perkusyjną znowu udowodnił kunszt wykonawców. Jeżeli nie słyszeliście jeszcze While My Guitar Gently Weeps (George Harrison) w wykonaniu Lukathera to gorąco(!) polecam - na żywo i ze śpiewem publiczności to po prostu coś niewiarygodnego. Pierwszy akustyczny numer tego koncertu to Out Of Love (Past to Present) i znowu wtór publiczności. Na pojawienie się Tears Of My Own Shame (Luke) liczyłem po cichu, no i się udało. Niezauważenie kompozycja przeszła w Red House (Jimi Hendrix), a następnie po odrobinie Arabskich klimatów pojawiły się dźwięki I'm Buzzed (Michael Landau).
Nadeszła bardzo oczekiwana i wyklaskana chwila pierwszego bisu, w którym usłyszeliśmy: Can't Look Back i Flash In The Pan, oba z najnowszego albumu (All's Well That Ends Well). Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia i zapalono już nawet światła, gdy całkiem niespodziewanie na scene wskoczył Luke z gitarą akustyczną i bez zespołu, za to z nieocenioną pomocą publiczności (ooo-ooo-ooooooo...) zakończył koncert kompozycją The Road Goes On (Tambu).
Wyszliśmy z klubu Proxima z nieco mieszanymi uczuciami. Zadowoleni i usatysfakcjonowani przez muzykę i widowisko, jakiego mieliśmy okazję stać się udziałem. Z drugiej jednak strony koncert pozostawił gorzki smak wywołany faktem, że tej klasy muzyka – najwyższy możliwy kunszt gitarowy i muzyczny – pozostaje w Polsce w totalnej niszy. Pociesza jedynie fakt, że podobnie jest na całym świecie i pod tym względem wcale nie jesteśmy Ciemnogrodem. Steve wyszedł z tego koncertu zadowolony, o czym świadczą choćby dwa bisy. Przez cały koncert, zarówno on jak i pozostali muzycy mieli na scenie naprawdę świetną zabawę. Lider tryskał humorem, żartował, śmiał się, utrzymywał naprawdę rewelacyjny kontakt z publicznością. Zapewnił, że jeszcze na pewno odwiedzi Polskę, choćby dlatego, że mamy "najgłośniejszą publiczność". Nam pozostało wyczekiwać kolejnych wizyt z niecierpliwością.
Zespół wystąpił w składzie:
- Steve Lukather - gitara & wokal;
- Steve Weingart – klawisze;
- Renee Jones – bas i drugi wokal;
- Eric Valentine – gary.
Lista utworów:
1. Darkness In My World (All's Well That Ends Well)
2. Always Be There For Me (Luke)
3. Extinction Blues (Candyman)
4. Stab In The Back (Ever Changing Times)
5. 68 (Lee Ritenour's 6 String Theory)
6. Brodie's (All's Well That Ends Well)
7. Hołd dla Gary Moore'a
8. Instrumentalny popis muzyków
9. Song For Jeff (Candyman) & Don't Say It's Over (All's Well That Ends Well)
10. Tumescent (All's Well That Ends Well) & drum solo
11. While My Guitar Gently Weeps (George Harrison)
12. Out Of Love (Past to Present)
13. Tears Of My Own Shame (Luke) & Red House (Jimi Hendrix) & I'm Buzzed (Michael Landau)
14. I Bis: Can't Look Back (All's Well That Ends Well)
15. I Bis: Flash In The Pan (All's Well That Ends Well)
16. II Bis: The Road Goes On (Tambu)
Zobacz także:
więcej: www.stevelukather.net
reklama
Może Cię zaciekawić: