Pain of Salvation i Anneke van Giersbergen w Progresji - relacja
Jednego z miejmy nadzieję ostatnich zimnych wiosennych wieczorów załoga holendersko-islandzko-szwedzka, a więc całkiem wielokulturowa, zaprosiła wszystkich uczestników koncertu w Progresji do swojego salonu rodem z lat 70-tych. Scena była zbudowana jako duży pokój gościnny, w którym meble, kanapy, lampy, fotele, kwiaty i stoliki przeplatały się z instrumentami i wyposażeniem scenicznym. Gospodarzem wieczoru był Daniel Gildenlöw, częstował publiczność owocami, snuł opowieści ze swojego życia, wpuszczał przez drzwi artystów, zostawiał im klucze do mieszkania i dbał o miłą atmosferę, żeby zarówno publiczność jak i muzycy, czuli się jak u siebie. Pierwszym gościem była Pani Anneke Van Giersbergen, która wprawiła słuchaczy w przemiły melancholijny klimat. Swoim czarującym, wręcz magicznym głosem, śpiewając przez cały czas z usmiechem na ustach, zawładnęła sercami publiczności, tworząc delikatny nastrój, wykonując utwory ze swojej kariery lub np cover Cindy Lauper "Time After Time" albo zagrany na koniec setu wspólnie z islandczykami z Árstídir "Everwake" z repertuaru Anathemy. Wokalistka od ok. miesiąca z czwórką z przodu, często żartowała. Dzięki tej pozytywności połączonej z subtelnymi melodiami gitary i wokalu Anneke rozpoczęła ten wieczór po prostu pięknie. Zaprosiła nawet do swojego stoiska z płytami na pogaduchy, żeby ten i tak już niewielki dzięki scenografii dystans zmniejszyć do minimum. Wtedy salon wypełnił klimat Islandii. Muzycy z Árstídir zajmują się brzmieniami akustycznymi od zawsze, nie jest to ich wcielenie lecz świat w którym poruszają się niezwykle harmonicznie, mieszając elementy islandzkiego folku, muzyki klasycznej, progresywnego rocka dodając do nich swoje niezwykłe zdolności wokalne, które wykorzystują jako chór. Dzięki wilolonczeli, skrzypcom, smyczkom i gitarom, koncert brzmiał jak mała symfonia, zabierając słuchaczy do innego miejsca, którego klimat przywieźli ze sobą z daleka. To już druga ich wizyta w Polsce, a nasz kraj bardzo gościnnie przyjmuje artystów z północy więc pozostaje obserwować rozwój kariery i czekać na kolejne sukcesy chłopaków. Występ Pain of Salvation zazębił się z poprzednikami wykonaniem "Road Salt", a później już w pełnym szwedzkim składzie mogliśmy usłyszeć wiele utworów m.in. "Falling Home", "Ashes, "Stress", "Spitfall", "No Way" lub covery takie jak "Perfect Day" Lou Reed'a czy Kansasowskie "Dust in the Wind" zagrane na bis. Set Pain Of Salvation był bardzo różnorodny, wielobarwny, widać że muzycy dobrze przygotowali się na przekrój swojej twórczości w wersji akustycznej. Dwadzieścia lat podane w pigułce, w nieco innym charakterze, było nieco ryzykownym posunięciem wobec wiernych fanów ale tłumne owacje mówiły same za siebie. Lider zespołu zaczął żartobliwie wyliczać podstarzałych fanów i sam z 40-stką na karku, spędzając pół życia w tym zespole rozmyślał o przeszłości. Pomysł na trasę o tak miłym i rodzinnym charakterze bardzo spodobał się wszystkim wielbicielom muzyki z północy, mimo że całość podana "bez prądu" i w łagodniejszych aranżacjach, nie można stwierdzić, że muzycy się starzeją, przecież chodzi o ducha, właśnie takiego jak Jimi Hendrix spoglądający z plakatu.
Tekst i Foto: Krzysztof Magura
Galeria zdjęć: