Relacja z koncertu Garego Numana
Czwartkowy koncert Gary Numana w warszawskim Palladium, to przykład ogromnego potencjału, który niestety nie został wykorzystany.
Zacznę od tego, że dobór utworów mógłby być o wiele ciekawszy. Gary Numan operuje od wielu lat podobnymi brzmieniami i patentami aranżacyjnymi. Jednak, jeśli przyjrzeć się jego muzyce, tworzonej na przestrzeni ponad 35-letniej kariery, to nie można odmówić jej różnorodności. Więc nawet mając na uwadze, że był to koncert promujący ostatni album Numana, to było więc z czego zrobić set listę, która miałaby ciekawą dynamikę. Niestety, warszawski koncert był zestawem utworów bardzo podobnych do siebie, odwołujących się do tych samych emocji i bazujących na tych samych środkach stylistycznych. Gdyby koncert byłby o połowę krótszy, to pod względem artystycznym publiczność nie odczułaby żadnej straty. Śledząc od wielu lat poczynania Numana, niestety widać też pewną przewidywalność w ustalaniu koncertowego repertuaru. Nie zaskakuje jakimś „wyciągniętym z kapelusza” przyjemnie zaaranżowanym starociem. Również nieśmiertelne, obowiązkowe i zagrane bez żadnych zauważalnych zmian dla przeciętnego fana Cars, Are 'Friends' Electric?, I Die: You Die oraz Down in the Park nie mogły przyprawić o żaden dreszcz.
Uważam, że muzyka na żywo powinna dawać coś, czego nie można usłyszeć na albumie. Pomijam chwilowo aspekt wizualny, o którym będzie poniżej. Zatrzymam się teraz na samym dźwięku. Otóż pod względem muzycznym występ został zdominowany przez wcześniej spreparowane ścieżki. Miałem wrażenie, że zespół towarzyszący gra, a Gary Numan dośpiewuje, do przysłowiowej taśmy. Po wciśnięciu dosłownie jednego! klawisza odpalanych było kilka muzycznych warstw całego utworu. Zazwyczaj głośniejszych niż bas i bezlitośnie rozprawiających się z gitarą. Zespół miał za zadanie zgrać się tylko ze ścieżkami. Co więcej, czasami wręcz gitarzysta przygrywał do gitarowej ścieżki zagranej w studiu..... z wielkim żalem muszę także odnotować, że refreny, dla wzmocnienia, były przez Numana śpiewane razem z Numanem (sic!) ...z Numanem z taśmy. Może stawiam poprzeczkę wysoko, ale komuś takiemu po prostu to nie przystoi.
Osobiście uważam, że granie razem z kilkuminutowymi ścieżkami jest przejawem pewnego lenistwa. Nic według mnie nie stało na przeszkodzie by na trasę zabrać jeszcze jednego, a może nawet dwóch dodatkowych klawiszowców i jednak spróbować zagrać materiał w 100 % na żywo. Że przygotowania byłyby bardzo pracochłonne? Że utwory najprawdopodobniej musiały być zaaranżowane na nowo? Odpowiedź fana, który chce przeżyć małe muzyczne święto może być tylko twierdząca. Podczas wykonywania wspomnianych wyżej staroci nie było tak bogato jeśli chodzi o wcześniej przygotowane ścieżki. Zespół musiał tu naprawdę grać. I chociaż zagrali do bólu przewidywanie, to w końcu było naturalnie, przestrzennie. Był w tym jakiś oddech. Szkoda, że były to tylko epizody podczas tego występu.
Jeśli chodzi o wizualny aspekt to to, co się działo na scenie na szczęście przykuwało uwagę i oddalało myśli, że uczestniczę w głośnym odsłuchaniu albumu. Było na co po prostu popatrzeć. Zachowanie Gary Numana jak i członków towarzyszącego mu zespołu było jak najbardziej „klasowe” i ekspresyjne. W występ wkładali dużo energii i pozytywnych emocji. Zespół towarzyszący naprawdę nie sprawiał wrażenia najemników, którzy odrabiali pańszczyznę. Nawet perkusista starał się by jego gra wyglądała bardzo efektownie. Tu należy pochwalić gitarzystę i basistę, którzy na pewno byli świadomi, że nie słychać ich najlepiej, ale jednak nie stali na scenie jak przysłowiowe kołki. Wspólne granie sprawiało im radość. Takie obrazki to sól koncertów. Na tym poziomie stawiam piątkę dużym plusem.
Podsumowując, miałem możliwość zobaczyć legendę. Po względem muzycznym jednak występ mnie bardzo rozczarował. Myślę, że nie będę do niego wracał pamięcią. Jeśli chodzi o koncertowego Numana to zostanę przy rewelacyjnym DVD Berserker Live oraz bardzo udanym, dwupłytowym albumie Sacred.
tekst: Arek Różanski, zdjecie: Krzysztof Magura.