Orange Warsaw Festival - gorący festiwal w zimny weekend
Pierwsze festiwalowe wrażenia zbliżającego się lata już za nami, zakończył się długo oczekiwany Orange Warsaw Festival, event łączący w sobie święto muzyki oraz życie ulicy, na którym bawiło się ponad 110 tysięcy osób.
Jako alternatywę dla kanapowego mundialu, festiwal zaoferował solidny line-up światowej klasy muzyki rockowej z dużym udziałem sceny rap/hh jako elementu ulicznego. Dodając do tego coraz bardziej wszechobecne foodtrucki, strefę Orange oraz mural graffiti dostajemy właściwie wszystko co festiwal powinien w sobie zawierać, bez kilometrowych między-scenicznych wędrówek. I mimo, że Saska Kępa nie spała przez trzy noce z rzędu (Operator Stadionu wystosował już przeprosiny), podczas gdy organizatorzy robili co mogli żeby obiekt mało przystosowany do imprez muzycznych brzmiał jak należy, to festiwal zdał egzamin, ocena zależy od Was.
Festiwal rozpoczął się małym falstartem w postaci zawalenia konstrukcji lewego ekranu na Warsaw Stage, z tego powodu niestety odwołano pierwsze koncerty na tej scenie: The Pretty Reckless, Jamal i Ska-P. Cóż, pechowy piątek trzynastego zrobił swoje. Za to na scenie głównej po inauguracyjnym koncercie French Films, indie-rockowego kwartetu z Finlandii weszli legendarni amerykanie z Pixies i narobili tyle hałasu, że nagłośnieniowcy mieli pierwsze pole do popisu i końcowy efekt był całkiem dobry. Nie obyło się bez sztandarowego "Where Is My Mind" czy "Here Comes Your Man" ale mocną pozycją były też nowe piosenki ze świeżo wydanego albumu "Indie Cindy".
Niedługo później główną scenę przejęli Queens of the Stone Age, pod sceną zrobiło się gęsto, a Josh z zespołem dostarczyli solidnej dawki energetycznego gitarowego grania spod znaku pustynnego rocka. Dźwięki gitary slide z mocnymi riffami wypełniły kopułę stadionu, Queensi zaserwowali mieszankę klasyków "No One Knows", "Go With the Flow", "Little Sister" z utworami z nowej płyty "...Like Clockwork", niespodziankami były entuzjastycznie przyjęte starocie takie jak "Monsters in the Parasol" czy "The Lost Art of Keeping a Secret" Zespół zakończył koncert niezwykle dynamicznym "A Song for the Dead" zostawiając publiczność naładowaną energią, jednak skracając nieco swój 70-minutowy set. Dla odmiany na scenie Warsaw, każdy kto nie przepada za rockowymi szaleństwami mógł posłuchać występu Lily Allen, popowo-reggeowej wokalistki z Londynu, która wydała właśnie nową płytę pt. "Sheezus".
Podobnie jak w zeszłym roku na Openerze, Królowom towarzyszyli Króle. Kings of Leon zajęli scenę stadionową po Queens'ach, zamieniając ją w kolorowy show wizualizacyjny, frekwencja na płycie osiągnęła tego dnia szczyt, a zespół udowodnił swoją stadionową pozycję. Zagranych zostało ok 25 utworów, w tym magiczne "Closer", rozmarzone "Use Somebody" czy energiczne "Sex on Fire" zapewniając publiczności jedne z najmocniejszych emocji festiwalu. Natomiast na Warsaw Stage pojawił się Snoop Dogg, po metamorfozie znany obecnie w swojej jamajskiej wersji jako Snoop Lion.
Zamieniając podstadionową scenę na otwarty klub, Snoop zagorzale rozgrzewał licznie zgromadzoną publiczność, która chętnie porywała się bujającym rytmom 42-letniego Calvina Cordozara Broadusa. Uliczny rap Snoopa przyciągnął jego wielbicieli oraz każdego kto stwierdził, że warto sprawdzić z czym to się je, bowiem publika zarówno pierwszego dnia jak i kolejnych była dosyć bardzo zróżnicowana, to jednak tylko udowadnia, że festiwal trafia do szerokiego grona fanów muzyki. Pierwszy dzień festiwalu zamknął set didżejski Martina Garrixa, zabawa trwała do godziny drugiej w nocy.
Drugi dzień festiwalu otworzyła Ella Eyre, szkoda jedynie że jej koncert zaczął się o 16:30 i trwał ok pół godziny, bo wokalistka ma duży potencjał. Tuż po niej na Warsaw Stage pojawił się Skubas,
podając melancholijną dawkę folkowo-elektryzujących piosenek z urzekającymi tekstami. W międzyczasie na stadionie brzmiały dźwięki od Bombay Bicycle Club, którzy w Anglii znani są już dobrze, u nas jeszcze mają trochę do zrobienia. Do tego niestety trzeba wspomnieć, że zespoły wczesnogrające na stadionowej scenie nie mogły liczyć na porządne nagłośnienie. Z powrotem na Scenie Warsaw zagrał dobrze sprawdzony zespół Sorry Boys, na festiwal co prawda trafili z ławki rezerwowej ale ja widać są zawsze w pełnej gotowości. Szczere rockowe granie zbiera coraz więcej fanów, a my czekamy na kolejne słowo od Izy i chłopaków. Na koncercie zespołu The Wombats z Liverpoolu było juz nieco lepiej z brzmieniem, mimo uporczywego echa, z którego muzycy sobie żartowali, grupa mogła zaprezentować się w świetle dynamicznego indie-rockowego zespołu bezpretensjonalnie rozkręcając zabawę tego dnia.
Spragnieni jednak melancholii po występie polskiej reprezentacji na Warsaw Stage mogliśmy udać się na koncert elegancko ubranych muzyków grupy Hurts, niski głos wokalisty Theo okraszony elektronicznymi rytmami rozczulił festiwalowiczów za sprawą nie tylko hitowego "Wonderful Life" ale także "Somebody to Die For" czy "Silver Lining". Na scenie głównej chwilę później zagrali The Kooks, rockowy brytyjski pazur kolejny raz okazuje się idealny dla polskiej publiczności. Szaleństwo kontynuowane było przez dynamit festiwalowy - Prodigy, zespół zawsze gotowy żeby maksymalną dawką basu, świateł i laserów rozgromić powierzchnię paru kilometrów kwadratowych aż do Saskiej Kępy. Mimo, że muzycy nie wydali nic od pięcioletniego juz albumu "Invaders Must Die" to na festiwalach sprawdzają się na tyle dobrze, żeby porwać tłumy w dźwięki industrialno-rave'owych "Breathe", "Voodoo People" czy "Firestarter".
Po takim szaleństwie ukojeniem był magiczny występ Florence and the Machine, doceniony przez fanów akcją z kwiatowymi wiankami na głowach oraz czerwonymi papierowymi sercami i wszechobecnym brokatem. Niewiarygodnie mocny głos Florence wypełnił emocjami cały stadion, a
porywającym, euforyczny występ długo pozostanie w pamięci uczestników festiwalu. Wystarczyło usłyszeć na żywo utwory "Spectrum (Say My Name)" albo "Dog Days Are Over" żeby wiedzieć, że jest to coś więcej niż stadionowy koncert. Florence zagwarantowała sobie samej, a także dziesiątkom tysięcy słuchaczy emocje sięgające zenitu. Wokalistka wielokrotnie dziękowała za tak gorące przyjęcie, jej prezentem była specjalna setlista składająca się z utworów wybranych przez polskich fanów. Wokalistka biegała po scenie na boso, dumnie wykonując kolejne utwory w pełnym wdzięku teatralnym charakterze. Niewątpliwie Florence zdobyła koronę albo skromnie rzecz biorąc wianek symbolizujący największe wydarzenie koncertowe tego roku w naszym kraju.
Kto nie miał dosyć nocnych wrażeń, dla tego na scenie Warsaw swój drum'n'bassowy dj set zagrali Chase & Status, zamykając w ten sposób drugi dzień festiwalu. Resumując drugi dzień minął pod znakiem wielkich emocji i rockowej zabawy, zostawiając hiphop na deser. Niedziela na Warsaw Stage to mocne rockowe granie czyli koncert Chemii oraz zespołu I Am Giant, a zaraz później metalcore'owe szaleństwo pod postacią Bring Me The Horizon, na który to zespół fani przybyli bardzo licznie, żeby zrobić duże zamieszanie pod sceną pogując, tworząc kocioł czy ścianę śmierci. W międzyczasie scenę główną okupowali Miles Kane brytyjski wokalista znany z zespołu The Rascals oraz kwartet z Manchesteru - The 1975, te jednak wydały się przejść bez echa, jedynie z tym stadionowym.
Inaczej było na scenie Warsaw po godzinie 20. Pojawiła się szóstka niezwykle utalentowanych raperów/dj-ów pod szyldem Jurrasic 5, obchodząc swoje dwudziestolecie działalności zaprezentowali szkołę hiphopu w jakiej powinny się uczyć gwiazdy tego gatunku jak robić muzykę bez udziału roznegliżowanych panienek, złotych łańcuchów i parcia na szkło, kasę i sławę. Warsztat muzyków z Jurrasic 5 nie pozostawia wątpliwości, że hip-hop ma się dobrze bez powyższych elementów, za to z inteligentnymi tekstami, improwizacją i kreatywnością. Słowotok z czterech mikrofonów z dodatkiem dwóch didżejskich źródeł oraz dziwacznymi instrumentami, które możnaby określić jako zmodyfikowany elektronicznie gramofon z wbudowanymi kontrolerami MIDI. DJ Nu-mark słynie ze swojego zamiłowania do zabawek i w tym momencie jego wyobraźnia jest nieograniczona, a to bardzo przydatne, żeby wprowadzić swoją djską działalność na wyższy poziom.
Świetnie przyjęty występ był wśród paru innych, także transmitowany przez internet, zatem warto zobaczyć co działo się wtedy na scenie. Kolejnym powracającym chętnie zespołem na festiwalu był Kasabian, który zaczął set m.in przebojowym "Shoot The Runner" czy "Underdog". Promując swój najnowszy album "48:13", grupa wkradła do swojego występu cover "Praise You" z repertuaru Fatboy Slim, a zakończyła utworem "Fire". Po żywiołowym występie Kasabiana, przyszła pora na kolejną dawkę rapu, tym razem w nieco ostrzejszej wersji. Limp Bizkit wzięli szturmem scenę Warsaw, serwując znane hity typu "Rollin", "My Generation" czy "Re-Arranged", nie obyło się także bez coverów.
Usłyszeliśmy Rage'owe "Killing in The Name" oraz mocną wersję "Faith" z repertuaru George'a Michael'a. Fred Durst wpuścił nawet na scenę jedną z fanek i wykonał razem z nią jeden z utworów, widać było że wokalista był pod wrażeniem. Przed północą scena Stadionowa rozbrzmiała dźwiękami duetu Outkast, kolorowej mieszanki hiphopowego duetu z dęciakami i chórem, niestety średnio nagłośniona dla siedzących na trybunach. Było jednak na co popatrzeć, wizualizacje dopełniały efekt koncertowego show, a muzycy bawili się równie dobrze jak publika. Na koniec dużą sceną zawładnął David Guetta, który udowodnił, że można jeszcze mocniej i jeszcze głośniej. Housowo-laserowe szaleństwo trwało do godziny 3 w nocy.
Orange Warsaw Festival to spore przedsięwzięcie dla organizatorów i miasta. Dobrze, że mamy w Stolicy i w dodatku na stadionie, którego przyszłość finansowa nadal stoi pod znakiem zapytania, taką imprezę, która potrafi ściągnąć ludzi z całego kraju, a także z zagranicy. Chciałoby się jednak na festiwalu zobaczyć więcej różnorodności geograficznej pośród gwiazd, bo jednak królowała Brytania, a świat muzyczny się na niej nie kończy, może w przyszłym roku Orange pokusi się o World Stage, cokolwiek miałoby to znaczyć. Tymczasem czekamy na kolejne festiwalowe wrażenia, poprzeczka ustawiona, miejscami nawet wysoko.
Tekst: Krzysztof Magura
Zdjęcia: Ewa Kuba / Materiały organizatora