Queen Forever?
Zespół Queen przez całą karierę budził emocje, często skrajne. Za życia Freddiego Mercury’ego w głównej mierze to właśnie on był ich przyczyną - przez swoją charyzmę i ekscentryczność. Dziś, 23 lata po jego śmierci twórczość ciągle aktywnego Queen nadal wywołuje kontrowersje. Z zupełnie jednak innych powodów. Ich namiastkę przeżywamy teraz: właśnie ukazał się kolejny album zespołu, poprzedzony wydawnictwem koncertowym. W lutym przyszłego roku zespół przyjedzie zaś do Polski z wokalistą, który jeszcze te kontrowersje potęguje.
Queen postrzegany jest powszechnie jako jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki. Twórczość grupy to prawdziwa kopalnia przebojów, ale jej wizerunek odbierany jest często przez pryzmat wąsatego geja stojącego na czele formacji, obdarowanego w równym stopniu talentem artystycznym, jak i zdolnością szokowania. Na taki wizerunek Freddie Mercury zapracował sobie zwłaszcza w latach 80., którym zawdzięczamy też inny stereotyp: że zespół specjalizował się w „radiowych” hitach z pogranicza popu i pop-rocka, takich jak „Radio Ga-Ga”, „I Want to Break Free” czy „A Kind of Magic”. Owszem, większość ludzi kojarzy też niepodważalne klasyki muzyki rozrywkowej - „Bohemian Rhapsody” (1975 r.), „We Will Rock You” (1977 r.) i „We Are the Champions” (1977 r.) - które pochodzą z lat 70., jednak twórczość i wizerunek zespołu w tamtej dekadzie pozostają słabo znane. Teraz ma szanse się to zmienić. 8 września ukazało się bowiem wydawnictwo upamiętniające koncerty zespołu z 1974 r., które miały miejsce w londyńskim Rainbow Theatre. Muzyka i obraz, które się na nim znalazły, będą zaskoczeniem dla laików, a fanów utwierdzą w przekonaniu, że Queen w latach 70., a zwłaszcza ich w pierwszej połowie, był zespołem rockowym przez duże R.
Na „Live at the Rainbow ‘74” przekonują o tym trzy koncerty: dwa z listopada (19 i 20) i jeden z 31 marca. Te pierwsze są bardziej wyeksponowane, bowiem ich zapis znajdziemy zarówno na DVD, jak i CD. Krótki fragment koncertu z marca umieszczono jako dodatek na DVD, ponadto dwupłytowa wersja deluxe wydania CD zawiera drugą płytę w całości jemu poświęconą. Skupmy się jednak na koncertach listopadowych, będących kwintesencją występów Queen z tamtego okresu. Wprawdzie ich fragmenty były już w przeszłości dostępne przy okazji kilku wydawnictw VHS, jednak dopiero teraz dostaliśmy zremasterowany i przeedytowany materiał, którym możemy się w pełni delektować.
Okładka albumu Live at the Rainbow ‘74. Zdjęcie dzięki uprzejmości Universal Music Polska.
A jest to prawdziwa muzyczna uczta! Występ pokazuje zespół, w którym wszyscy - nie tylko Brian May - nosili długie włosy, a ich sceniczny wizerunek był bardziej intrygujący niż w kolejnej dekadzie. Przede wszystkim prezentuje powszechnie nieznane oblicze muzyki Queen, właściwie bez wielkich hitów (popularnością cieszyły się wówczas jedynie „Killer Queen” i „Seven Seas of Rhye”), ale za to z już wtedy widoczną ogromną pewnością swoich umiejętności wszystkich członków zespołu, z Mercurym na czele. Choć byli dopiero u progu wielkiej kariery i w opinii wielu decyzja o koncertach (zwłaszcza tym marcowym) w legendarnym Rainbow była ryzykowna, a nawet nieco zarozumiała, to wszystkie trzy występy zostały wyprzedane a przez fanów są uznawane za kultowe. Można przypuszczać, że gdyby zostały wydane niedługo po tym, jak się odbyły, to wydawnictwo to byłoby uważane za jedną z „koncertówek” wszechczasów.
Poznajemy na nim inne oblicze zespołu kojarzonego przede wszystkim z wielkimi stadionowymi koncertami, a tu grającego kameralne występy dla ok. 3000 widzów. Występy pełne młodzieńczej werwy, drapieżności, ale także typowej dla Queen finezji i profesjonalizmu. Już wówczas Mercury miał wprost nieprawdopodobny kontakt z publicznością. Nawet krytycy ekstrawagancji frontmana i jego skłonności do kreacji często ocierających się o kicz (występy w Rainbow są tego świetnymi przykładami) przyznawali, że na koncertach dawał z siebie wszystko, na publiczność działając jak magnes. Realizował swoją wizję teatralizacji rocka, która urzeczywistniła się w pełni zwłaszcza w kolejnej dekadzie, podczas wielkich stadionowych koncertów, które sprawiły, że po dziś dzień dla wielu zespół uchodzi za najlepszą koncertową grupę w historii. Będziemy się mogli przekonać o tym 24 listopada - w 23. rocznicę śmierci lidera Queen - kiedy to wybrane kina sieci Multikino w całej Polsce pokażą odnowioną cyfrowo wersję koncertu z montrealskiej hali Forum (właściwie jest to kompilacja dwóch koncertów, z 24 i 25 listopada 1981 r.).
Queen. Zdjęcie dzięki uprzejmości Universal Music Polska.
Wróćmy jednak do roku 1974. Już wtedy widoczne byłe elementy, które na całą karierę stały się wizytówką zespołu. Nie tylko wspaniały głos Freddiego Mercury’ego, który potrafił nim świetnie modulować i wykorzystywać na różnych wysokościach, lecz także perfekcyjne i dynamiczne uderzenia perkusisty Rogera Taylora i zawsze solidny bas Johna Deacona - jedynego w zespole, który nigdy nie śpiewał (pomijając chórki). Zaś Brian May tworzył coś w rodzaju unikalnej gitarowej przestrzeni, nadając utworom wręcz orkiestrową oprawę. Wizytówką Queen były też ciekawe pomysły aranżacyjne, mieszanie stylów czy pastisz, najbardziej widoczne na płycie wydanej w roku następnym - „A Night at the Opera”.
Już jednak podczas opisywanych koncertów można było je dostrzec w postaci choćby „Bring Back That Leroy Brown” (tutaj w wersji instrumentalnej, jako element tzw. medley - fragmentów kilku utworów połączonych w całość). Oglądając ten materiał można utwierdzić się w przekonaniu, że pierwszych latach kariery w brzmieniu Queen było wiele zapożyczeń, przede wszystkim z dominującego wówczas stylu ciężkiego rocka spod znaku Led Zeppelin. Repertuar zespołu z wczesnej fazy kariery Brian May nazwał „heavy rock’n’rollem”. Świetnymi tego przykładami są: pierwszy singiel zespołu „Keep Yourself Alive”, imponująco brzmiący „Now I’m Here” czy „Ogre Battle”, w Rainbow zaprezentowany w całej swoje drapieżnej i energicznej krasie.
W ciągu pierwszych lat działalności Queen był zespołem stricte rockowym. Oczywiście nie zawsze był to klasyczny rock, grupa wielokrotnie eksperymentowała z jego różnymi modyfikacjami, które w owym czasie były na topie lub też dopiero się krystalizowały, jak: rock progresywny, glam rock, soft rock, a nawet punk rock. Zespół wszystkie swoje albumy studyjne nagrywał wówczas bez użycia syntezatorów. Brzmienie Queen było od samego początku charakterystyczne, szczególnie uwypuklone były gitarowe riffy. Na „Live at the Rainbow ‘74” widać i słychać to jak na dłoni. Wyjątkowość zespołu możemy usłyszeć choćby we fragmencie „The March of the Black Queen” (ten utwór także wchodził w skład medley), zdaniem wielu, ze względu na swoją złożoność i rozbudowaną kompozycję będącego pierwowzorem „Bohemian Rhapsody”.
Live at the Rainbow ‘74 - Koncert Queen w Londynie.
Nie zabrakło także typowego dla Queen patosu w postaci „Father to Son”, brzmiącego w wersji koncertowej o wiele dostojniej i potężniej niż w studyjnej, oraz „In The Lap of the Gods… Revisited” czy solowych popisów instrumentalnych Maya (w trakcie masywnie brzmiącego „Son And Daughter”) oraz Taylora (podczas wspomnianego „Keep Yourself Alive”). Koncerty były kwintesencją umiejętności muzyków Queen. Ogromna ekspresja, osobowość showmana i znakomity głos Mercury’ego (który także regularnie podczas występów na żywo akompaniował sobie na fortepianie, czasem też na tamburynie czy gitarze) w połączeniu z kunsztem muzycznym pozostałej trójki dawały wyśmienite efekty. Koncerty grupy zawsze były klasycznie rockowe. Nie można tego napisać o albumach z lat osiemdziesiątych. Muzykę Queen z tego okresu chyba najtrafniej określa sformułowanie pop-rock. Cała czwórka muzyków była niezwykle twórcza, jeśli chodzi o pisanie tekstów. W tej dziedzinie, zwłaszcza w pierwszej połowie lat 70. brylowali May z Mercurym, który często wówczas sięgał do tematów inspirowanych mitami, magią czy sztuką, czego przykładem jest iście bajecznie brzmiący na „Live at the Rainbow ‘74” (marcowy koncert) „The Fairy Feller’s Master-Stroke”, zainspirowany obrazem pod tym samym tytułem autorstwa Richarda Dadda.
Większość fanów i ekspertów dzieli karierę Queen na dwie dekady, bowiem lata 70. były diametralnie inne od 80. Zdecydowana większość fanów ten pierwszy okres uważa za lepszy, ponieważ Queen był (jest) zespołem przede wszystkim rockowym, a lata 70. były tego kwintesencją. Kolejna dekada bywa krytykowana, nazywana popową, czego przykładem ma być m.in. album „The Works” (1984 r.). Niesłusznie, choćby ze względu na koncertowe aranżacje „Radio Ga Ga” czy „I Want To Break Free”, które zawsze były stricte rockowe. W przypadku „typowo” popowych utworów byłoby to trudne, tu zaś udawało się w pełni naturalnie. W latach 80. Queen zaprezentował światu również wiele utworów, których rockowego rodowodu nikt nie kwestionuje, choćby „Hammer to Fall” i „Tear It Up” ze wspomnianej płyty „The Works” oraz „I Want It All” z „The Miracle” (1989 r.). Zespół wydał także dwa albumy studyjne w latach 90. Ostatnią płytą, która ukazała się za życia Mercury’ego, było „Innuendo” (1991 r.). Tytułowy utwór, jako trzeci w historii zespołu (po „Bohemian Rhapsody” w 1975 r. i „Under Pressure”, nagranym wspólnie z Davidem Bowiem w roku 1981), wspiął się na szczyt brytyjskiej listy przebojów. Przepiękne linie melodyczne, urozmaicone aranżacje, głębokie teksty, wirtuozerskie partie instrumentalne, synteza wielu nurtów muzycznych, perfekcyjny głos Mercury’ego, a także towarzysząca albumowi metafizyczna atmosfera sprawiają, że płyta jest arcydziełem. Rok 1995 przyniósł zaś album „Made in Heaven”, na którym znalazły się m.in.: zaaranżowane na nowo w stylu zespołu piosenki z „Mr. Bad Guy” (solowy album Mercury’ego z 1985 r.), utwory, których wokalista nie zdążył dośpiewać do końca (dograno tu partie wokalne Maya i Taylora), oraz piosenki pochodzące z okresu pracy nad płytą „The Miracle”.
Okładka albumu Queen Forever. Zdjęcie dzięki uprzejmości Universal Music Polska.
Utwory ze wszystkich trzech dekad działalności zespołu, prezentujące muzyczną ewolucję, artystyczną różnorodność i rozpoznawalny styl grupy możemy znaleźć na albumie „Queen Forever”, który niedawno, bo 10 listopada miał swoją światową premierę. Jest to album kompilacyjny. Niestety. Zarówno Brian May i Roger Taylor (John Deacon wycofał się z życia muzycznego), jak i współpracownicy zespołu od dłuższego czasu sugerowali bowiem coś zupełnie innego - że doczekamy się płyty z premierowym materiałem, jeśli nie w całości, to choć w dużej części - na zasadzie podobnej jak „Made in Heaven”. Tym bardziej, że tajemnicą poliszynela jest fakt, iż w archiwum zespołu są utwory nigdy oficjalne niewydane, znane fanom - poszukiwaczom, ale też te nieznane niemal nikomu. Do tego dochodzą odrzuty z sesji, wersje demo, alternatywne wersje. Słowem: materiał na nie tylko album, ale i niemal cały box wypełnionymi rarytasami.
Tymczasem dostaliśmy kolejną składankę (po „Queen Rocks” z 1997 r., „Greatest Hits III” z 1999 r. i „Absolute Greatest” z 2009 r. czy trzyczęściowej serii „Deep Cuts” z 2011 r., czyli zbiorze mniej znanych piosenek). Nic zatem dziwnego, że większość fanów nie jest zachwycona taką polityką wydawniczą, nastawioną chyba bardziej na wymiar komercyjny niż artystyczny. „Queen Forever” zawiera trzy „nowe” utwory. Cudzysłów przy ostatnim przymiotniku nie jest użyty na wyrost, bowiem piosenki, o których mowa, dla fanów nie są zaskoczeniem. „Let Me in Your Heart Again” jest utworem najmniej znanym, ale też nie anonimowym. Pochodzi bowiem z sesji nagraniowej albumu „The Works”, a Brian May, jego twórca, umieścił go pierwotnie na albumie „Talking of Love” (1988 r.) swojej ówczesnej partnerki a obecnej żony Anity Dobson, która go tam zaśpiewała, a on sam zagrał na gitarze. Tutaj dostajemy wersję z Freddiem Mercurym na wokalu i instrumentalnym wkładem pozostałej trójki. Dodatkowo nagrane zostały ścieżki gitary oraz chórki w wykonaniu Maya i Taylora.
Michael Jackson i Freddie Mercury. Zdjęcie dzięki uprzejmości Universal Music Polska.
„There Must Be More to Life Than This”, pacyfistyczny song autorstwa frontmana Queen, to zapis spotkania dwóch być może największych gigantów muzyki rozrywkowej od czasów Beatlesów i Elvisa Presleya - Freddiego Mercury’ego i Michaela Jacksona, do którego doszło na początku lat 80. Mercury skomponował utwór w trakcie sesji nagraniowej płyty „Hot Space” w 1981 r. Zespół tylko rozpoczął pracę nad nim, by powrócić do niej podczas nagrywania „The Works”, ponownie jej jednak nie kończąc. W międzyczasie Mercury spotkał się z Jacksonem w jego domowym studiu w Los Angeles i tam pracowali wspólnie m.in. nad tym kawałkiem. Wreszcie utwór znalazł się na solowym albumie wokalisty Queen, „Mr. Bad Guy”, w jego własnej wersji. Na początku 1983 r. Mercury i Jackson zarejestrowali w sumie trzy utwory (oprócz „There Must Be More to Life Than This” także „Victory” i „State of Shock” - które później Jackson nagrał i oficjalnie wydał z Mickiem Jaggerem na albumie zespołu The Jacksons z 1984 r., zatytułowanym… „Victory”). Na „Queen Forever” słyszymy wersję z oryginalną ścieżką Queen i wokalem obydwu piosenkarzy. Utwór wyprodukował i zmiksował znany producent William Orbit, mający na swoim koncie współpracę m.in. z Madonną.
Najbardziej znanym spośród „nowych” utworów jest zaś chyba „Love Kills”. Piosenka została wydana w 1984 r. jako solowy singiel Mercury’ego, choć pracowali nad nią także pozostali członkowie Queen. Początkowo miała być bowiem wykorzystana na „The Works”. Istnieje kilka wersji tego utworu, m.in. nagrana na potrzeby rekonstrukcji słynnego filmu „Metropolis” (teledysk do utworu, podobnie jak ten do „Radio Ga-Ga”, zawiera fragmenty filmu powstałego oryginalnie w 1927 r. w reżyserii Frtiza Langa), będąca wynikiem współpracy Freddiego z Giorgio Moroderem - kompozytorem ścieżki dźwiękowej i producentem rekonstrukcji filmu. Na opisywanej składance znalazła się wersja z dźwiękowym wkładem Deacona, Maya i Taylora, dzięki czemu utwór ma wiele wspólnego ze „starym, dobrym Queen” - charakterystyczną instrumentalizację, balladową aranżację i typowy dla zespołu rozmach. Dodano także nowe partie gitary i perkusji. Album uzupełniają poddane remasteringowi ballady (głównie o tematyce miłosnej), zarówno te bardziej znane (np.: „Who Wants to Live Forever”, „Somebody to Love”, „You’re My Best Friend”), jak i te mniej popularne (m.in.: „Drowse”, „Long Away” czy „Don’t Try So Hard”). Album ukazał się w wersji jednopłytowej, zawierającej 20 utworów, oraz rozszerzonej dwupłytowej z 36 piosenkami i 24-stronicową książką.
Queen - Love Kills
Utwór „Love Kills”, w balladowej, pół-akustycznej wersji pojawił się w tym roku na koncertach w ramach trasy Queen z Adamem Lambertem. To już kolejny wokalista wspomagający zespół, ale jego wybór spotkał się z większą krytyką ze strony fanów i ekspertów, niż było to w przypadku jego poprzednika. Najważniejszą inicjatywą Taylora i Maya w ostatnim dziesięcioleciu było bowiem nawiązanie współpracy z legendarnym wokalistą, byłym liderem takich grup jak Free czy Bad Company - Paulem Rodgersem. Jej owocem było wyruszenie we wspólną trasę koncertową, w latach 2005 i 2006, album „Return of the Champions” z zarejestrowanym materiałem z koncertu w Sheffield (9 maja 2005 r.), a także wspólne nagranie albumu studyjnego „The Cosmos Rock” (2008 r.) i kolejna trasa w 2008 r., udokumentowana wydaniem koncertu ją otwierającego (12 września w Charkowie). Trójkę liderów uzupełniali w tym okresie: Spike Edney (muzyk wspomagający zespól od lat, jeszcze za czasów Mercury’ego), Jamie Moses i Danny Miranda. Współpraca „połowy Queen” z nowym wokalistą podzieliła fanów na zwolenników (zdecydowana większość) i przeciwników takiego posunięcia. Wielkim plusem Rodgersa było to, iż cały czas pozostawał wierny swojemu charakterystycznemu, bluesowemu sposobowi śpiewania. Nie udawał Mercury’ego. Utwory Queen w jego wykonaniu były inne, ale bardzo dobre. Od strony instrumentalnej May i Taylor, wspomagani przez pozostałych, grali jak za najlepszych lat swojej kariery. Poza tym sami także śpiewali.
Możliwość zobaczenia swoich idoli na żywo, posłuchania koncertowych wersji utworów z repertuaru Queen, w tym także takich, które nigdy wcześniej nie były wykonywane na koncertach, przeżycia ponownie tego, co było wizytówką zespołu - występów na żywo, były najsilniejszymi argumentami na „tak”. Poza tym nazwa „Queen +” pojawiała się już od pewnego czasu i oznaczała współpracę muzyków Królowej z innymi artystami. Miała na celu oddzielenie takiej twórczości od tej spod znaku Queen w oryginalnym składzie. Pomijając nawet ten fakt, wypada pamiętać, że May i Taylor jako współzałożyciele grupy mają do jej nazwy pełne prawa. Tyczy się to także aktualnej współpracy z Adamem Lambertem.
Koncert Queen z Adamem Lambertem we Wrocławiu. Fot. Mieczysław Mieloch.
Zdjęcie dzięki uprzejmości FAMA PR.
Roger Taylor i Brian May spotkali się z Adamem Lambertem podczas finału 8. edycji programu „American Idol” w maju 2009 r., kiedy wspólnie wykonali „We Are the Champions”. Miało to miejsce bezpośrednio przed ogłoszeniem wyników programu, w którym Lambert - 32-letni amerykański piosenkarz (mający w dorobku dwa albumu studyjne), autor tekstów i aktor - zajął drugie miejsce. Już wtedy pojawiły się spekulacje na temat ich współpracy. Lambert wystąpił z muzykami Queen raz jeszcze, na uroczystości MTV Europe Awards w listopadzie 2011 r. Występ został na tyle dobrze przyjęty przez publiczność, że artyści postanowili dać kilka koncertów w 2012 r. 7 lipca tego roku wystąpili we Wrocławiu na Stadionie Miejskim, co było pierwszym i długo wyczekiwanym koncertem Queen w naszym kraju. Sukces tej minitrasy sprawił, że w okresie wakacyjnym w 2014 r. muzycy zdecydowali się na duże tournée obejmujące swoim zasięgiem przede wszystkim Amerykę Północną, ale także Australię i Nową Zelandię oraz Azję. W styczniu zespół, który uzupełniają Spike Edney, syn Taylora - Rufus i basista Neil Fairclough, wyruszy zaś w halową trasę po Europie. Ostatnio dołączono do niej jeszcze jeden koncert, który 21 lutego przyszłego roku odbędzie się w Arenie Kraków!
Współpraca zespołu z Adamem Lambertem budzi większe kontrowersje niż w wypadku występów z Paulem Rodgersem. Co ciekawe, w Polsce jeszcze większe niż w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Wybór wokalisty nie spotkał się z powszechną aprobatą głównie dlatego, że Lambert nie jest piosenkarzem rockowym. W jego głosie brakuje „pazura”, typowej dla tej muzyki zadziorności. Z pewnością jednak jest bardzo dobrym wokalistą, najlepiej czuje się w balladach i utworach utrzymanych w pop-rockowej i musicalowej konwencji. May i Taylor są zachwyceni zarówno jego umiejętnościami wokalnymi, jak i sceniczną osobowością. Podczas wspomnianego wrocławskiego koncertu najlepiej wypadł w utworach, które w oryginale możemy usłyszeć na… „Live at the Rainbow ‘74”! „Seven Seas of Rhye” w jego wykonaniu zabrzmiało znakomicie, niewiele gorzej zaprezentował się w „Keep Yourself Alive”, choć trochę mylił się w tekście. Kolejnymi bardzo dobrymi kawałkami zaśpiewanym przez Lamberta okazały się szybka wersja „We Will Rock You” oraz „Don’t Stop Me Now”.
Co zaskakujące, spośród tych utworów na tegorocznej trasie wykonywany był tylko ten ostatni, za to w repertuarze pojawiały się piosenki, które na Stadionie Miejskim 7 lipca 2012 r. wyszły zdecydowanie słabiej, jak „Another One Bites The Dust”, „Crazy Little Thing Called Love” i „The Show Must Go On”. Lambert dobrze czuje się w musicalowo-teatralnej konwencji, co prezentował w „Somebody to Love” a podczas tegorocznej trasy - w „Killer Queen” (kreacja z leżeniem na sofie i piciem szampana). O ile jednak wokalnie Lambert prezentuje się przyzwoicie, to jako showmanowi daleko mu do obdarzonego magnetyzmem Freddiego Marcury’ego. Uwaga fanów skupia się jednak bardziej na Brianie Mayu i Rogerze Taylorze, którzy na scenie wciąż prezentują się znakomicie i niezwykle energetycznie! W Polsce Taylor zaśpiewał z Lambertem duet „Under Pressure”, a najbardziej wyczekiwany moment koncertu rozpoczął, wykonując porywająco „A Kind of Magic” oraz niezwykle pięknie i emocjonalnie „These Are the Days of Our Lives”. Śpiew Taylora, unikalne brzmienie gitary Maya oraz zdjęcie zespołu z lat 70. na telebimie sprawiły, iż wielu miało łzy w oczach. Jeszcze większe emocje wzbudziło „Love of My Life” we wspólnym wykonaniu Briana Maya, Freddiego Mercury’ego na telebimie i publiczności świetnie znającej tekst.
Koncert Queen we Wrocławiu. Fot. Mieczysław Mieloch. Zdjęcie dzięki uprzejmości FAMA PR.
May śpiewał i grał idealnie. Cudowne jest to, że on ciągle wyraźnie autentycznie się wzrusza wykonując ten utwór. Świetnie wyszedł mu też „'39” z akompaniamentem Taylora na tamburynie. Założyciele Queen na koncertach pokazują także swoje słynne instrumentalne solówki (Taylor do spółki z synem Rufusem). Nieodzownym elementem każdego występu jest też „Bohemian Rhapsody”, w którym drugą zwrotkę „śpiewa” z telebimu Mercury. Na deser zaś fani otrzymują tradycyjne bisy, zwłaszcza utrzymane w typowo „rock-stadionowej” konwencji „We Will Rock You” i „We are the Champions”. Finał to oczywiście ukłony, podziękowania i „God Save the Queen” w tle.
Na podobny show, urozmaicony z pewnością kilkoma piosenkami, których w 2012 r. zabrakło, liczymy 21 lutego w krakowskiej Arenie. Queen to zespół, który w 2011 r. obchodził swoje 40-lecie, legenda rocka, dla wielu najlepszy zespół wszech czasów. Podczas europejskiej trasy i krakowskiego koncertu na scenie pojawi się dwóch spośród jego założycieli, mających ogromny wkład w jego twórczość! Adam Lambert nie jest nowym wokalistą zespołu i nie powinien odciągnąć od nich uwagi. To wszystko sprawia, że warto zobaczyć ich na żywo. Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że ostatni raz w takim zestawieniu. Lepiej bowiem, by nowemu pokoleniu fanów kojarzyli się ze swoim klasycznym składem.
Autor: Michał Bigoraj