Scorpions w Łodzi - relacja
Dla wielu zespół Scorpions jest obok The Rolling Stones, Deep Purple i Black Sabbath najważniejszym i najlepszym z tych ciągle aktywnych. Swój rockowy kunszt jego muzycy pokazują już od pół wieku. Koncert, który odbył się w poprzednią sobotę w łódzkiej Arenie, był polskim akcentem obchodów 50-lecia tej zasłużonej grupy.
Początki niemieckiej formacji sięgają 1965 r. (a nawet końca 1964 r.), ale pierwszy album pochodzi już z kolejnej dekady („Lonesome Crow” z 1972 r.). Właśnie lata 70., dla wielu najbardziej hardrockowa, zahaczająca także o heavy metal dekada w karierze Scorpionsów (choć zwłaszcza w jej pierwszej części grupa grała także progresywnego, a nawet psychodelicznego rocka), były silnie reprezentowane podczas łódzkiego koncertu. Setlista była identyczna z tym, co Panowie zagrali dzień wcześnie w czeskiej Pradze, kiedy to rozpoczęli europejską część tournée z okazji swego 50-lecia. Występ otworzył kawałek „Going Out with a Bang” z tegorocznej płyty zespołu „Return to Forever”, z której w Łodzi usłyszeliśmy najwięcej, bo aż cztery utwory (także „We Built This House”, „Eye of the Storm” i „Rock ‘n’ Roll Band”). Tytuł tego albumu zapowiada „powrót”, ale bardziej niż „do wieczności” wypadałoby napisać: „do początków”, bowiem jest to w dużej mierze płyta hardrockowa, nawiązująca do pierwszych albumów formacji.
Było to więc ciekawe i chyba nieprzypadkowe nawiązanie do lat 70., które w pierwszej części koncertu były reprezentowane m.in. przez piękną instrumentalną, gitarową kompozycję „Coast to Coast” z płyty „Lovedrive” z 1979 r., przez wielu uważanej za najlepsze dzieło zespołu. Utwór poprzedziły klasyczne kawałki Scorpionsów: „Is There Anybody There?”, „Make it Real” i energicznie brzmiący, drapieżny „The Zoo”. Dwa ostatnie wymienione numery pochodzą z płyty „Animal Magnetism” (1980 r.), którą grupa śmiało wkroczyła w lata 80. Po tych pięciu pierwszych utworach można było mieć już pewność, że zespół jest świetnej formie. Założyciel zespołu Rudolph Schenker, a zwłaszcza Matthias Jabs od początku szaleli na scenie, co chwilę po niej przebiegając.
Co jednak najważniejsze, gitary Niemców, prezentujące perfekcyjne solówki i potężne riffy, w połączeniu z perkusją Amerykanina Jamesa Kottaka i basem naszego Pawła Mąciwody – polskiego basisty będącego oficjalnym członkiem grupy od 2004 roku – dawały imponującą ścianę dźwięku, stanowiącą znakomity akompaniament dla świetnie dysponowanego wokalnie Klausa Meine. Pointą pierwszej części koncertu było tzw. medley (fragmenty kilku utworów połączonych w całość), w którym znalazły się cztery niezwykle energetycznie wykonane utwory z lat 70.: „Top of the Bill”, „Steamrock Fever”, „Speedy's Coming” „Catch Your Train”.
Nie była to jedyna tematyczna część tego wieczoru. Zaprezentowany został także akustyczny set składających się z klasycznych ballad zespołu: „Always Somewhere” i „Send Me an Angel”, przedzielonych mniej udaną kompozycją z ostatniej płyt – „Eye of the Storm”. Imponująco wypadła zwłaszcza druga z wymienionych piosenek.Jej koncertowa aranżacja jest poruszająca a widok wypełnionej widowni łódzkiej Areny falującej delikatnie rękami w rytm pięknej muzyki i cudownie emocjonalnie śpiewającego niemieckiego wokalisty jest jednym z tych, które na zawsze pozostaną w mojej koncertowej pamięci. Akustyczną część koncertu wszyscy muzycy zagrali na skraju scenicznego wybiegu wysuniętego w publiczność.
Kiedy chwilę później usłyszeliśmy jakże charakterystyczne gwizdanie, chyba nikt nie miał wątpliwości, iż za moment zabrzmi jedna z najpopularniejszych ballad w historii muzyki rockowej – „Wind of Change”. Wykonana została ona subtelnie, bez zbędnego patosu i, podobnie jak w przypadku „Send Me an Angel”, refren w dużej mierze był zasługą publiczności.
Następnie przyszła pora na drugą – obok pięknych ballad – wizytówkę zespołu, czyli energiczne rockowe utwory prezentujące przekrój kariery Scorpions od lat 80. aż do współczesności. Już same tytuły kawałków, które zaczęły drugą część koncertu, mówią wszystko o ich charakterze.
Na początek usłyszeliśmy bowiem „Raised one Rock” (jedyny na koncercie utwór z płyty „Sting in the Tail” z 2010 r., która wbrew informacjom na szczęście nie okazała się ostatnim albumem zespołu) oraz „Dynamite”. Pierwszy zabrzmiał potężnie, drugi wręcz punkrockowo a po takiej dawce energii muzycy poszli za ciosem i zaprezentowali niemal rock’n’rollowy „In the Line of Fire”. Zasadniczą część koncertu zakończyły: tytułowa ballada z płyty „Crazy World” (z 1990 r., z której pochodzą także „Wind of Change” i „Send Me an Angel”), kolejny kawałek z tegorocznej płyty – „Rock ‘n’ Roll Band” oraz energetyczny „Blackout” z płyty pod tym samym tytułem z 1982 r.
W międzyczasie oglądaliśmy imponującą solówkę perkusisty Jamesa Kottaka. Udowodnił, że jest rockmanem przez duże „R” nie tylko poprzez rasową solówkę, ale też jakże rockowe zachowanie z demonstrowaniem tatuaży czy stójką za swoim perkusyjnym zestawem. A że podest umieszczony był ładnych parę metrów nad sceną, mogło to robić wrażenie. Całość okraszona była prezentacją okładek płyt Scorpionsów, które pojawiały się na wielkim ekranie na dźwięk perkusyjnych uderzeń Kottaka. Przedtem czas na solowe popisy miał też Matthias Jabs (który swoją solówkę zaprezentował przy okazji „Delicate Dance”, który podobnie jak „We Built This House” został zagrane bezpośrednio przed setem akustycznym).
Skoro już o muzykach mowa, to warto dodać, że wszyscy prezentowali się znakomicie, także weteran Rudolph Schenker i Paweł Mąciwoda. Popisy instrumentalne nie były jednak sztuką dla sztuki, lecz znakomicie współgrały z tekstami i charakterystyczną barwą głosu Meine. Było tak przez cały koncert, także podczas bisów, w których znalazły się trzy wielki hity z płyty „Love at First Sting” (1984 r.): uwielbiana w naszym kraju ballada „Still Loving You”, „Big City Nights” a przede wszystkim „Rock You Like a Hurricane” – soczyście rockowy hymn, którym formacja kończy swoje występy. Był on idealnym zwieńczeniem świetnego koncertu, zabrzmiał bowiem jak kwintesencja rocka.
Koncert był niemal bezbłędny. Forma muzyków, repertuar i oprawa widowiska złożyły się na znakomicie wyreżyserowany spektakl. Publiczność długo nie pozwalała muzykom zejść ze sceny, oni też zresztą wcale się do tego nie kwapili, efektownie prezentując się udekorowani różnymi biało-czerwonymi akcentami rzucanymi przez widownię. Szczególną radość sprawiało to Pawłowi Mąciwodzie, który jednak dopiero na koniec pozwolił sobie na kilka słów w kierunku publiczności. Scorpionsi na finał jeszcze bardziej wyeksponowali to, co było widoczne przez cały koncert – zespołowość. Ogromne zgranie, energia oraz radość z występów emanowały z nich przez całe niemal dwie godziny występu. Wspólne przyjacielskie pożegnanie było ukoronowaniem całego występu.
Młode grupy mogą się od weteranów uczyć, co oznacza hasło „zespół” (przynajmniej na scenie). Jeśli do tego wszystkiego dodamy, że całość doprawiała świetna, aczkolwiek nie przesadzona scenografia z licznymi wizualizacjami (na trzech wielkich ekranach) i wieloma ozdobnikami a w wypełnionej niemal po brzegi Arenie wspólnie bawili się rodzicie z dziećmi, rockowe małżeństwa, motocykliści, nastolatki czy studenci, to wyłania nam się obraz kompletnego rockowego koncertu legendy. Taki właśnie był ten występ. Jak dobrze, że pomimo licznych zapowiedzi muzycy ciągle nie zdecydowali się na zakończenie kariery.
Tekst i zdjęcia: Michał Bigoraj