Orange Warsaw Festival 2015 - relacja
Po przeprowadzce ze Stadionu Narodowego, za którą przemawiały liczne skargi mieszkańców oraz słabe możliwości nagłośnieniowe koncertów, Orange Warsaw Festival wylądował w samym środku Torów Wyścigów Konnych Służewiec.
Organizatorzy rozmieścili trzy sceny i wiele atrakcji wśród nich m.in. Silent Disco, strefa chillout, strefa sportu i wiele stanowisk sponsorowanych takich jak Coca-Cola, Blablacar czy Greenpeace. Wszystko w całkiem logicznym rozmieszczeniu i odpowiednich
odległościach, więc jako konkurentowi największych festiwali należy się tutaj Orange'owi duży plus.
Muzyka zaczęła grać od wczesnopopołudniowych słonecznych godzin. Jednymi z pierwszych koncertów były występy Wolf Alice, Twin Atlantic oraz Meli Koteluk. Na głównej scenie zaczęło się dziać na dobre za sprawą koncertu Crystal Fighters. Ubrani tradycyjnie na biało, w szaty przyozdobione kwiatami wprowadzili bardzo pozytywny, wręcz hippisowski klimat. Radosne utwory i nawoływania do uniwersalnego przekazu miłości w formie energetycznej folkowo-elektronicznej mieszanki rytmów stały się jednym z najmilszych momentów pierwszego dnia festiwalu. Podczas oddawania hołdu matce naturze, na pozostałych scenach grali Afromental i Agyness B Marry, swoją drogą organizatorzy zadbali o brak dylematów z naszej strony, umieszczając ciężkie klimaty w opozycji muzyki typowo rozrywkowej.
Kiedy jeszcze było jasno, na głównej scenie pojawiła się Kasia Nosowska z Hey'em, występująca na tym festiwalu również pod swoim własnym nazwiskiem dnia drugiego. Niebawem nad festiwalem pojawiła się ciemna chmura i jasne było, że prędzej czy później na całą powierzchnię torów wyścigowych spadnie obfity deszcz. Nie przeszkodziło to jednak wielu tysiącom uczestników świetnie się bawić na koncercie pierwszego headlinera festiwalu, Noel'a Gallaghera z jego zespołem High Flying Birds. Wypełniony melancholią set Noel'a był mieszanką utworów z jego najnowszej płyty oraz nieśmiertelnych hitów Oasis. Nie zabrakło "Fade Away", "Champagne Supernova" czy "Don't Look Back in Anger", a deszcz dodał tylko uroku całemu występowi. Na sucho natomiast uszło wszystkim bawiącym się pod namiotem na koncercie grupy Papa Roach. Hard rockowa grupa zapewniła słuchaczom mocną dawkę muzyki bezpretensjonalnej, z solidnymi riffami i energetycznym ładunkiem dynamicznej ciężkiej muzyki alternatywnej.
Poszukiwacze bardziej łagodnych dźwięków mogli znaleźć ukojenie na koncercie KARI na pobliskiej scenie organizatora Rochstar, a po północy zaczęła się inwazja elektroniki tanecznej przeprowadzona przez Chemical Brothers, ozdobiona laserami i dynamicznymi wizualizacjami, które nie dały wytchnienia do późnej nocy.
Drugi dzień festiwalu przywitało niebieskie niebo i pełne słońce, więc nie musieliśmy się już obawiać deszczu. Zwolennicy tańca, po naładowanych bateriach, mogli bawić się dalej na koncercie Łąki Łan lub grającego w pobliżu zespołu Kamp!. Na głównej scenie po godzinie 19 pojawiła się kolejna bardzo pozytywna gwiazda festiwalu, Paloma Faith ubrana w pomarańczową sukienkę na tle zespołu w kolorach niebieskich rozkręciła świetną zabawę przy dźwiękach popowo-soulowych piosenek. Tańcząc na scenie w szpilkach (które jednak pod koniec koncertu zdjęła na chwilę) Paloma urzekła słuchaczy swoim wdziękiem i głosem, a jej pozytywny przekaz, podobnie jak wczorajsze przesłanie Crystal Fighters dodał widowni jeszcze więcej pogody.
Główną scenę po Palomie przejął Big Sean, raper z Detroit, promujący właśnie swoją najnowszą płytę Dark Sky Paradise, po raz pierwszy na festiwalu rozbrzmiały tak gangsterskie rytmy, a publiczność licznie zgromadzona pod sceną zapewniła Seanowi świetny odbiór. Chwilę później scenę namiotową objęła FKA Twigs, a jej seksowna sukienka i charakterystyczne ruchy wraz ze światłami dopełniały efektowny spektakl wypełniony zmysłowością. Z kolei na głównej scenie imprezę na nowo rozkręcił Mark Ronson, najpierw świetna chociaż niewielka dawka oldschoolowego funku później przerodziła się w mieszankę rapu, którą DJ raczył publiczność do końca swojego setu. Po północy bardzo klimatyczny występ dał nasz krajowy artysta Baasch, dawka głębokich elektronicznych brzmień świetnie współgrających z żywą perkusją
była idealnym zakończeniem drugiego dnia festiwalu.
Grający niedawno w warszawskim klubie Palladium w ramach Electronic Beats zespół Metronomy, został tam tak gorąco przyjęty, że już po paru miesiącach mogliśmy ich znów słuchać z głównej sceny festiwalu Orange i z pewnością tak przebojowe piosenki będą wracać grane na żywo w naszym kraju kolejny raz. Na scenie namiotowej natomiast niedługo później pojawiła się Maria Peszek z zespołem, znana większości na polskiej scenie muzycznej Maria znalazła swoje miejsce na dobre znajdując sobie świetnie grający na żywo zespół. Nie inaczej można powiedzieć o grającym na Main Stage zespole Bastille, który swój set rozpoczął radiowym hitem The Things We Lost In The Fire. Indie-rockowi Londyńczycy mimo, że wydali praktycznie jedną płytę i grają stosunkowo niedługo, potrafią porwać tłumy.
Dłuższym stażem może pochwalić się grupa Incubus, od dawna wyczekiwany koncert w Polsce nie pozostawił wątpliwości, że zespół spisuje się jeszcze lepiej niż na płytach.
Bardzo miło było usłyszeć takie hity jak Wish You Were Here, Anna Molly, Pardon Me czy Drive. Nie zabrakło też promujących nową płytę Absolution Calling i Dance Like You're Dumb. Incubus jest cały czas w formie, wyprawiając takie rzeczy na scenie, że chciałoby się ich słuchać jeszcze dłużej, jednak 14-utworowy koncert zamknęły piosenki
Megalomaniac z fragmentem Nirvany Come As You Are oraz A Crow Left of the Murder z małym nawiązaniem do Beatlesów.
Na szczęście przed nami jeszcze jeden mega-dynamit koncertowy. Zespół Muse, biorący szturmem największe stadiony na świecie, zagrał z wielkim rozmachem. Miażdżące riffy, osobowość Bellamy'ego i niesamowicie dynamiczny zestaw utworów. Najpierw promujące nową płytę Psycho, tuż potem Supermassive Black Hole, Hysteria, nowe Dead Inside, Madness, dobrze znane nam Apocalypse Please i Plug In Baby, po którym zrobiło się bardzo kolorowo zarówno na scenie jak i przed nią za sprawą biało-czerwonego konfetti, szarf i wstęg, które wybuchły w publiczność podczas utworu Mercy. Widowisko jakie zapewnia zespół i dawka energii, to po prostu zenit i najwyższa półka. Set zamknął utwór Stockholm Syndrome z riffem Township Rebellion z repertuaru Rage Against The Machine jednak chłopaki dali się jeszcze wyciągnąć na bis, grając Uprising, Starlight i Knight of Cydonia.
Podsumowując, Orange Warsaw Festival mimo niepowalającego line-upu, który nakłonił wielu uczestników do kupowania jednodniowych biletów, zdał egzamin. Dobrze, że festiwal zmienił lokalizację, plus należy się także za szeroki wachlarz gastronomiczny. Było sushi, był i czeski langosz, zapiekanek, burgerów i frytek na metry. Muzycznie artyści
reprezentowali świetny poziom, żadnych wpadek organizacji. Mam nadzieję, że malkontenci też się dobrze bawili, a więc do zobaczenia za rok Orange!
Tekst: Krzysztof Magura
Zdjęcia: Materialy organizatora