Motörhead w Hali Torwar - relacja
Trio z Motörhead, dowodzone przez żywą legendę rock’n’rolla Iana „Lemmy’ego” Kilmistera, zawładnęło publicznością na warszawskim Torwarze 6 lipca. Publicznością, która pomimo sprawnej akcji promocyjnej organizatorów nie wypełniła hali w komplecie, ale była bardzo świadoma tego, kogo przyszła oklaskiwać.
Na scenie poza sprzętem muzycznym jedynie kurtyna z charakterystycznym logo zespołu. Niedługo po 20.30 pojawia się na niej trójka muzyków, która zejdzie z niej zaledwie po ok. 70 minutach. W tym czasie da jednak koncert udowadniający po raz kolejny, że rock może bronić się swoją prostotą i surowością – bez scenicznych ozdobników i efekciarstwa.
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, Motörhead – świętujący w tym roku 40-lecie swego istnienia, co było bezpośrednią przyczyną także koncertu w Polsce – to dla wielu zespół będący kwintesencją hasła „sex, drugs and rock’n’roll”. Nie tylko dzięki swojemu scenicznemu wizerunkowi, ale przede wszystkim stylowi życia jego członków z Lemmym na czele. Bardzo efektownie prezentował się barwny tłum polskich fanów (od nastolatków po rockowych weteranów), dla których „rockowe życie” to coś, z czym się identyfikują. Dlatego dominował wśród nich kolor czarny, koszulki związane z Motörhead lub mające inne rockowo/metalowe akcenty, skórzane ubrania, bandany, tatuaże, długie włosy, brody i inne elementy typowo, a czasem stereotypowo kojarzone z rockiem.
A rock przez duże R płynął już od pierwszych dźwięków koncertu (który poprzedził support, jakim był polski heavymetalowy Scream Maker)! Po typowym przywitaniu ze strony lidera („Jesteśmy Motörhead i zagramy Wam trochę rock'n'rolla”) Panowie zaczęli od "We Are Motörhead" z tak samo zatytułowanego albumu pochodzącego z 2000 r. Później przyszła pora na trzy kawałki z drugiej, klasycznej już płyty formacji, czyli "Overkill" (1979 r.). Jedyny w swoim rodzaju, chrapliwie groźny głos Lemmy’ego w połączniu z charakterystycznym brzmieniem jego basu (który traktuje raczej jak gitarę rytmiczną), okraszony niesamowitą energii perkusisty Mikkey’a Dee i rozpoznawalnymi brzmieniami gitary Phila Campbella, świetnie współgrały w niemal bujającym "Damage Case" i "Stay Clean". Chemia między liderem a Campbellem była widoczna także na początku kolejnego utworu "Metropolis" (który był inspirowany klasycznym niemym filmem o tym samym tytule z 1927 r. w reżyserii Frtiza Langa), przed którym gitarzysta szepnął wokaliście kilka słów do ucha.
A później dalej było soczyście rockowo! Lemmy zawsze podkreślał, że jego zespół gra rock’n’rolla, a dla wielu styl Motörhead to świetne pogranicze energicznego, melodyjnego rocka (a nawet punk rocka ze względu na swoją ostrość i zadziorność opartą na stosunkowo prostych riffach) z heavy metalem. O słuszności tych twierdzeń mogliśmy się przekonać choćby w następnym w kolejce utworze z lat 70. – "Over the Top", po którym swoje gitarowe solo na podświetlonym na zielono instrumencie zaprezentował Campbell. Niestety miał podczas swojego popisu problemy techniczne z gitarą, w efekcie czego nie wszystkie dźwięki były słyszalne. Campbell, będący w zespole od 1984 r., przez cały koncert był o wiele bardziej aktywny od statycznego Kilmistera, który podczas występu zachowywał swoją pozę, stojąc po prostu z gitarą.
Po Lemmym widać było zmęczenie. Poza tym że właściwie się nie ruszał, był także dość oszczędny w słowach. Grał i śpiewał jednak tradycyjnie bardzo dobrze, także podczas kolejnych utworów koncertu: znakomicie brzmiącego przedstawiciela płyty "Ace of Spade"s (1980 r.) – "The Cath Is Better than the Catch", dość niespodziewanego, rock’n’rollowego "Rosalie", czyli coveru utworu Boba Segera w wersji spopularyzowanej przez Thin Lizzy, a wreszcie jedynego przedstawiciela płyty "Another Perfect Day" z 1983 r. – rockowej petardy o jakże wymownym tytule "Rock It". Po tych energetycznych kawałkach przyszedł czas na stosunkowo najspokojniejszy (choć tylko w pierwszej części utworu) moment koncertu, jakim był bluesrockowy "Lost Women Blues" z "Aftershock". Ten krążek z 2013 r. będzie ostatnią płytą zespołu tylko do 28 sierpnia tego roku. Na ten dzień przewidziana jest bowiem premiera najnowszego albumu formacji zatytułowanego "Bad Magic". Niestety podczas polskiego koncertu nie został zaprezentowany żaden utwór z zapowiadanej płyty, choć niektórzy liczyli na promujący ją singiel "Thunder & Ligtning" czy cover słynnego "Sympathy for the Devil" Rolling Stonesów, który także znajdzie się na najnowszej płycie trio.
Wróćmy jednak do koncertu, w którym znów było niezwykle dynamicznie, energicznie i zadziornie rockowo (z charakterystycznymi dla grupy elementami także choćby hard rocka czy speed metalu), tym bardziej że nazwa kolejnej pozycji setlisty "Doctor Rock" – z wyraźnie zarysowaną linią basu Lemmy’ego – zobowiązuje. Utwór płynnie przeszedł w perkusyjne solo, które zaprezentował, moim zdaniem, bohater warszawskiego koncertu. Mikkey Dee, bo o nim oczywiście mowa, za swoim zestawem perkusyjnym przez cały występ epatował niesamowitą energią popartą świetnym wyczuciem rytmu, dynamiką oraz znakomitą precyzją i techniką uderzeń.
Słowa Lemmy’ego (wypowiedziane także podczas koncertu), że jest on najlepszym perkusistą świata, nie wydają się więc zupełnie od rzeczy. Dee, podobnie jak Campbell, nie jest członkiem zespołu od początku, a od 1992 r. Siłą rzeczy nie uczestniczył więc w nagrywaniu najbardziej znanych, klasycznych już albumów formacji, jak: "Bomber" (1979 r.), "Overkill" czy "Ace of Spades". Jednak zarówno on, jak i gitarzysta, świetnie odnajdują się w koncertowych wersjach utworów z tych płyt. Jedynym członkiem zespołu od samego początku jest oczywiście jego założyciel Kilmister. Trio swoją świetną muzyczną symbiozę potwierdziło przy okazji masywnie brzmiącego "Just ‘Cos You Got the Power" oraz utrzymanego w rock’n’rollowej stylistyce "Going to Brazil", po których nadszedł dla wielu najbardziej oczekiwany moment koncertu – najpopularniejszy, a moim zdaniem także najlepszy utwór zespołu, będący jego wizytówką, czyli "Ace of Spades" – tytułowy kawałek (o hazardowej tematyce) wspomnianego już słynnego albumu brytyjskiego zespołu.
Potężnie rockowy początek, ściana gitar i perkusji uzupełniona drapieżnym wokalem to była wisienka na torcie tego koncertu i najmocniej rozruszała już i tak bardzo aktywną publiczność, która zdążyła już przedtem podrzucić na scenę polskie flagi (na wyraźne życzenie Lemmy’ego), którymi zostały udekorowane wzmacniacze. Był to ostatni akcent zasadniczej części koncertu, po której nastąpił tylko jeden, za to oczekiwany bis w postaci tytułowego utworu z płyty "Overkill" z charakterystyczną żywiołową instrumentalną końcówką, która była świetnym zwieńczeniem tego muzycznego spektaklu, na deser którego Lemmy tradycyjnie „strzelał” do publiczności ze swego basu, udającego w tym momencie karabin.
Tylko trójka muzyków na scenie, oszczędna scenografia, koncert zaledwie około siedemdziesięciominutowy. Ale jaki koncert! Cały występ, z jego energią, tempem i wykonaniem, można porównać do rozpędzonego wielkiego i ciężkiego samochodu, który jedzie krótko, ale jakże sprawnie i dynamicznie. Legenda rocka potwierdziła swój status.
Tekst: Michał Bigoraj
Zdjęcia: Jakub Janecki, dzięki uprzejmości Prestige MJM