Slash w Atlas Arenie (relacja)
Slash feat Myles Kennedy i The Conspirators zagrali w łódzkiej Atlas Arenie 20 listopada 2015.
Choć koncerty wyżej wspomnianego składu w Polsce stały się już „nową świecką tradycją”, nic nie było w stanie zatrzymać mnie tego wieczoru w domu. Nieważne były wszystkie przeciwności losu, paskudna pogoda i spora odległość z Krakowa do Łodzi, która to w piątkowy wieczór zdaje się leżeć jeszcze dalej od stolicy Małopolski …
Slash z Mylesem Kennedym i The Conspirators zawitali do Polski po raz trzeci – wcześniej, w lutym 2013 odwiedzili katowicki Spodek, a w listopadzie 2014 krakowską Tauron Arenę. Wszystkie ich dotychczasowe występy pokazują wyraźnie, że są jedną, doskonale naoliwioną maszyną. Nie inaczej było i tym razem. Widać, że formacja pod wodzą Slasha to zespół profesjonalnych i wszechstronnych muzyków, którzy, co najważniejsze, doskonale się bawią wykonując przy tym kawał dobrej roboty. W składzie nie ma słabych punktów: charyzmatyczny, obdarzony niezwykłym głosem frontman Myles Kennedy, coraz bardziej rozpoznawalny w Polsce basista Todd Kerns, świetny gitarzysta Frank Sidoris i energetyczny bębniarz Brent Fitz to gwarancja sukcesu projektu Slasha.
Łódzki koncert tradycyjnie już zaczął się mocnym wejściem w postaci pochodzącego z albumu Apocalyptic Love kawałka "You're A Lie". Następny był „Nightrain” z repertuaru Guns N’Roses, podczas którego w stronę sceny miał polecieć grad cylindrów rozdawanych przed wejściem na płytę przez Antyradio. Wygląda jednak na to, że kapelusze były zbyt cenną pamiątką dla fanów Slasha bo nikt nie chciał się z nimi rozstać i akcja odniosła całkowitą klapę. No może nie całkowitą, bo zamiast rzucać, fani rytmicznie wachlowali nimi powietrze. Później kolejno mieliśmy okazję usłyszeć mieszankę kawałków ze wszystkich solowych albumów Slasha, choć liczebnie przeważały utwory z ostatniej płyty– począwszy od tytułowego „World on fire”, przez „Avalon”, Wicked Stone”, „Beneath the savage sun”, „The dissident” aż po żywiołowo odebrany przez publikę „Bent to fly”.
Kapelusze nie były jedyną niespodzianką przygotowaną przez polskich fanów dla Slasha i jego kompanów. Druga akcja, pod hasłem Promyk Nadziei, zaplanowana była na „Starlight” – skromną, liryczną piosenkę z albumu „Slash”. Miał to być hołd dla ofiar tragedii w paryskim teatrze Bataclan. Już przy pierwszych dźwiękach na płycie i trybunach rozbłysnęły falujące światła latarek z telefonów komórkowych, tworząc kosmiczną atmosferę. Myles Kennedy nie ukrywał wzruszenia, mówiąc że ten wieczór jest niesamowity. Podczas koncertu kilkakrotnie wędrowały w stronę muzyków polskie flagi, pieczołowicie zbierane i rozwieszane później przez Mylesa na głośnikach i innych sprzętach na tyłach sceny.
Innym kawałkiem z pierwszej płyty, który rozbrzmiał tego wieczora, a niezmiennie robi na mnie na żywo wrażenie, był odśpiewany przez basistę Konspiratorów Todda Kernsa „Doctor Alibi”. Ten utalentowany, o świetnym głosie facet, ma w Polsce całkiem liczną rzeszę fanów, czego niezbitym dowodem były przygotowane dla niego specjalnie flagi z napisem DAMMIT (pseudonim artyty). Widać, że Toddowi Polska nie jest obojętna, gdyż podobnie jak na katowickim koncercie, w Łodzi też nie zapomniał o polskim akcencie. Tym razem wystąpił w koszulce zespołu Chemia, który, jak twierdzi, jest jego ulubionym polskim zespołem i nawet wziął udział w nagraniu ich albumu.
Publiczność, pomimo niższej niż zwykle na koncertach Slasha frekwencji, jak zwykle stanęła na wysokości zadania. Myles wielokrotnie podkreślał, że jest pod wrażaniem znajomości tekstów, chóralnego śpiewania i żywiołowego odbioru pojawiających się kolejno utworów, z których największe emocje rozbudzały przeboje takie jak kultowa już „Anastasia” z płyty Apocalyptic Love czy, rzecz jasna, numery Guns N’ Roses, np. „Paradise city”, „You could be mine” czy „Rocket queen”. W tym ostatnim Slash popisał się genialną, niemal 10-minutową solówką, która była tak hipnotyczna i wciągająca, że jak dla mnie, mogłaby trwać drugie tyle.
Na piątkowej set liście nie zabrakło również utworu „Slither” z repertuaru Velvet Revolver.Niektórzy zarzucają Slashowi brak bezpośredniego kontaktu z fanami podczas koncertów. Fakt, że czasem sprawia wrażenie nieobecnego i oderwanego od rzeczywistości. Ale według mnie „od interakcji z publiką” ma Mylesa. A jego dystans można równie dobrze interpretować tym, że muzyka pochłania go bez reszty.
A na koniec niespodzianka, którą dla odmiany to Slash przygotował dla swoich polskich fanów. Okazało się, że zaprosił na scenę kogoś jeszcze. Zapowiadając stwierdził, że za chwilę pojawi się na scenie gość specjalny z Polski, „Very f….g talented and beautiful miss Doda”!
No i pojawiła się – w kiczowatej mini z cekinów wyglądała jakby wpadła na scenę z innej galaktyki. Powiedziała – „Cześć Łódź” i zaśpiewała "Sweet Child O' Mine". Czy pomysł spodobał się fanom? Nie wiem. Oceńcie sami, choćby po komentarzach od których kipi od soboty na wszystkich możliwych portalach. Wiem tylko tyle, że na twarzach moich znajomych i nieznajomych wokół nas malowało się głównie niedowierzanie, osłupienie i konsternacja, ale też i ciekawość, jak Doda poradzi sobie z takim wyzwaniem. Nie jestem jej fanką ale muszę przyznać, że „dała radę”. Choć ja osobiście żałuję, że w TAKIM kawałku nie usłyszałam na wokalu Mylesa. Żal mi też, bo obawiam się, że pojawienie się Dody na koncercie Slasha, odbierze temu ostatniemu masę uwagi. A Jemu należy się ona na pewno.
Aneta Kuhny