T. Love w Stodole (relacja)
„Dajecie nam energię na cały rok!” wykrzyczał szczęśliwy Muniek Staszczyk do rozentuzjazmowanej publiczności zgromadzonej w Stodole. To stwierdzenie zawiera w pigułce, czym dla grupy T-Love są koncerty w warszawskim klubie. A można chyba napisać, że są spotkaniem z przyjaciółmi. Z publicznością bardzo świadomą i wyedukowaną na temat zespołu. Publicznością kochającą zespół.
Tradycją stało się już, że T-Love gra w klubie na ul. Batorego w okolicach andrzejek. Tak też było rok temu, kiedy na scenie Stodoły zaprezentowali się 29 listopada. To był jednak zupełnie inny koncert od tego, który dali 28 listopada roku bieżącego. Koncert z 2014 r. był punktem kulminacyjnym trasy z okazji 20-lecia wydania i ubiegłorocznej reedycji kultowej dla fanów rodzimego rocka płyty „Prymityw” (z 1994 r.). Wówczas występ zdominował repertuar z tego właśnie albumu (plus trzy dodatkowe utwory, które wzbogaciły reedycję). W ostatnią sobotę listopada setlista była bardziej urozmaicona.
Występ rozpoczął się, jak na warszawskie koncerty nietypowo, bo nie dość że coverem, to jeszcze anglojęzycznym. „Friday I’m in Love”, bo właśnie słowa tego kawałka zaśpiewał Staszczyk na początku, mogły być ukłonem w stronę zespołu The Cure, bardzo cenionego przez wokalistę, który w przyszłym roku wystąpi w Polsce (20 października w łódzkiej Atlas Arenie), co zostało niedawno ogłoszone. Ten stosunkowo spokojny kawałek mógł być też zwiastunem tego, że koncert będzie jak na T-Love łagodniejszy w porównaniu do większości, jakie grają w tym miejscu. I było tak rzeczywiście. Zwłaszcza w pierwszej części występu dominował spokojniejszy repertuar. Także w postaci innych coverów, z których na szczególne wyróżnienie zasłużyły nieśmiertelne „Dni, których nie znamy” Marka Grechuty, choć one zagrane były akurat na koniec koncertu.
A skoro już o piosenkach cudzego autorstwa w wykonaniu Muńka mowa, to należy wspomnieć, że lider T-Love świetnie odnalazł się także w „Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic”. Utwór Voo Voo nikogo nie mógł jednak dziwić, skoro gościem specjalnym był lider tego zasłużonego zespołu, z honorami przedstawiony przez Muńka, Wojciech Waglewski. Co ciekawe, na koncercie zeszłorocznym gościem zespołu był jego syn Bartosz, lepiej znany jako Fisz. Waglewski senior pomimo początkowych problemów z gitarą i mikrofonem (widocznych zwłaszcza w pierwszym wspólnym kawałku „Syn Marnotrawny”, a już mniej w utworze „Frontline”) z czasem złapał odpowiedni feeling na scenie. Także drugi z gości, Edyta Bartosiewicz na początku swoim głosem stanowiła jedynie tło dla Muńka, ale z czasem rozkręciła się na dobre. Ale cóż może być bardziej seksownego od dziewczyny z gitarą, jak słusznie zauważył Muniek? I ta dziewczyna wspólnie z nim wykonała. „IV L.O.” oraz „Nie, nie, nie”.
Wróćmy jednak do stonowanego repertuaru. Był on silnie reprezentowany przez utwory z ostatniej płyty zespołu, z 2012 r., „Old is Gold”, która zresztą swoją country-bluesową stylistyką świetnie wpasowywała się w klimat koncertu, stąd nie może dziwić obecność takich numerów jak wspomniane przy okazji udziału Waglewskiego „Frontline” i „Syn marnotrawny”, a także „Modlitwa” czy zagrany jako pierwszy bis znakomity „Lucy Phere” z świetnym, dającym do myślenia tekstem. Nieco inaczej w tym zestawie prezentował się skoczny country-rockowy „Country Rebel”. W stylistykę koncertu świetnie wpasowywały się za to takie piosenki, jak wykonana jako druga, i zarazem pierwsza na koncercie kompozycja T-Love, „Na bruku”, „Jazz nad Wisłą” czy przedzielające występy gości „Gnijący świat”, „Italia” i nieśmiertelny „King”.
Po wspomnianych na początku wystąpieniach gości koncert nabrał prędkości. Świetnym zwiastunem tego „przyspieszania” były „Autobusy i tramwaje”, w których gościnnie niespodziewanie wystąpiła oryginalna i ekscentryczna Maja Koman. Artystka występując wcześniej jako support zespołu (drugim supportem był zespół Cosovel), zaczarowała publiczności swoim mocnymi tekstami, energią, a przede wszystkim bezpośredniością. Po tym jednak koncert jakby znów wyhamował, bo nadszedł czas na refleksyjne utwory, do których z pewnością należy „Wychowanie” (z gościnnym udziałem grającego na harmonijce ustnej Tomasza Bieleckiego) czy „Bóg” – piękna ballada z mądrym tekstem, reprezentująca wspomnianą płytę „Prymityw”, jak zawsze świetnie sprawdziła się także w koncertowych warunkach.
I wreszcie nastąpiła prawdziwa eksplozja energicznych i wyczekiwanych przebojów, w których najbardziej widoczne było to, że Muniek przez większość koncertu śpiewał nieco inaczej niż zwykle. Wolniej, bardziej precyzyjnie, dokładnie frazował. Dopasowywał się do tego zespół, występujący w tradycyjnym koncertowym składzie: gitarzyści Maciej Majchrzak i Jan Pęczak (grający także na harmonijce), basista Paweł Nazimek, Michał Marecki na instrumentach klawiszowych, Jarosław (Sidney) Polak na perkusji oraz saksofonista Tom Pierzchalski. Szczególnie widoczne było to przy okazji „Stokrotki” chóralnie odśpiewanej (i odtańczonej) z publicznością. Zresztą publiczność równie dobrze bawiła się przy kolejnych hitach (a przy okazji znakomitych utworach) zespołu, takich jak „Warszawa” (obowiązkowa zwłaszcza w Stodole), „Ajrisz” (podobnie jak „Stokrotka” mocno zwolniony), a zwłaszcza w najlepszym moim zdaniem utworze w dorobku grupy, czyli punkrockowym, energicznym „Potrzebuję wczoraj”, w Warszawie chyba dość niespodziewanie zagranym na końcu.
Muniek tradycyjnie uwodził publiczność swoją sceniczną postawą i coraz rzadszym w muzycznym świecie trzymaniem mikrofonu za statyw. Widać było po nim prawdziwe wzruszenie i radość z takiego przyjęcia przez widownię. Pozostali i muzycy oraz goście także świetnie odnajdowali się w bardzo dobrej atmosferze występu. Koncertu, który jak wszystkie występy formacji w tym miejscu, był po prostu bardzo udany. Inaczej być nie mogło.
Tekst: Michał Bigoraj
Zdjęcia: Michał Wende, dzięki uprzejmości klubu Stodoła.