Fish w Klubie Studio (relacja)
Jeśli miałbym wskazać listę 20 płyt, które ukształtowały mnie muzycznie, na pewno znalazłby się na niej album „Misplaced Childhood" grupy Marillion. Dlatego też, gdy zobaczyłem informację, że Fish w ramach obchodów 30-lecia ukazania się tej najbardziej chyba ukochanej przez fanów płyty, ma zamiar odbyć europejskie tourne, podczas którego zagra ją w całości, a do tego odwiedzi Polskę, powiedziałem sobie - „Muszę to zobaczyć!”.
Tak, wiem, że dla purystów Derek Dick („Fish”) bez Marillion to nieporozumienie, żenada i ogólne „błe”… Ale proszę, włączcie odtwarzacz i gdy usłyszycie „Pseudo Silk Kimono”, odpowiedzcie na pytanie- czy to może zaśpiewać ktokolwiek inny?
Właśnie, ten głos pasuje do tej niesamowitej muzyki jak żaden. Zatem nie dziwcie się, że oczekiwałem z niecierpliwością na ten koncert. Niestety z powodu choroby wokalisty jesienny gig w Bielsku- Białej nie odbył się i został przeniesiony na grudzień do krakowskiego klubu Studio. Dlatego też 19 grudnia, uzbrojony w aparat, stawiłem się w jego progach. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ilość ludzi - mimo stosunkowo wysokiej ceny biletów i występu supportu o 19:00 (godzina rozpoczęcia koncertu), zgromadziła się ich naprawdę pokaźna ilość. Dodam, że 50 minut później podczas występu Fisha było ich tylu, że fotoreporterom nie udawało się wyjść na antresolę. Zanim to nastąpiło, na scenie pojawił się bielski zespół Lizard. Muzyka utrzymana w klimacie rocka progresywnego dość miło wchodziła do uszu i przygotowywała na „danie główne”.
Gdy nadeszła nań pora, na scenie pojawił się organizator polskiej części trasy Jacek Rakszawski i przypomniał pokrótce muzyczną drogę Dereka oraz perypetie związane z tegorocznym polskim koncertem. Chwilę później zmieniły się światła na mocno niebieskie i wyłonił się z nich ON w towarzystwie muzyków. I zaczęło się dźwiękiem malowanie. Na początku nie były to jednak dźwięki z „Dzieciństwa”, tylko z solowego albumu Fisha "Vigil In A Wilderness Of Mirrors", w tym rewelacyjnego "Family Business". Była to strategia w pełni przemyślana, bo cztery utwory wystarczyły, by publiczność w pełni „dostroiła się” do muzyki i gdy zabrzmiały pierwsze takty „Pseudo Silk Kimono”, zaczęła śpiewać wraz z Dickiem. I śpiewała przez cały koncert aż do „White Feather”. Po nim w ramach bisów ze sceny popłynęły jeszcze „Market Square Heroes” i „Company”. Nie wiem, jak mam opisać wrażenia z tego koncertu, bo mnie muzyka po prostu zahipnotyzowała. Tak, to prawda, głos Fisha już nie jest tak czysty, jak kiedyś, ale przecież to już nie młodzieniaszek! Zdarzało mu się tu i ówdzie nie trafić w tonację, ale w niczym nie mąciło to wielkiego zauroczenia. Do tego ten kontakt z publicznością, opowieści jakie to dziwne są losu koleje, próby ubrania marynarki, którą w przypływie koncertowego szaleństwa wrzucił na scenę któryś z fanów. Również złego słowa nie można powiedzieć o towarzyszach „Pana Ryby”: Steve Vantsis (bass), Robin Boult (gitara), Gavin Griffiths (perkusja) i John Beck (klawisze) to naprawdę wysokiej klasy muzycy. Ich kunszt pozwolił cofnąć się w czasie i poczuć, jakby znowu istniał Marillion z sympatycznym wielkoludem na wokalu.
Nie potrafię oddać magii tego show słowami, ale mam nadzieję, że uczyni to poniższa fotogaleria, najlepiej oglądana przy dźwiękach trzeciej płyty Marillion.
Piotr „Bobas” Kuhny