Panic! At The Disco - "Death Of A Bachelor" (recenzja)
Machina spod szyldu Panic! At The Disco działa od ponad 10 lat i ma na swoim koncie 5 albumów. Najnowszy z nich kilka dni temu trafił na półki sklepowe i jest to dzieło po raz pierwszy w pełni nagrane przez jedynego już stałego członka zespołu, Brendona Urie.
Na nowy album amerykańskiej formacji czekałam od momentu usłyszenia pierwszego singla. Ujawnienie każdej kolejnej piosenki z tej płyty tylko wzmagało mój apetyt. Z tej przyczyny do przesłuchiwania wydawnictwa zasiadłam, z lekką obawą o to, jaka okaże się całość materiału. Gdy bowiem w głowie pojawia ci się myśl, że to może być najlepszy album kapeli, to jest coś na rzeczy. Panic! At The Disco mieli w swojej historii różne łatki, gdzieś tam pojawiały się między innymi takie człony, jak emo, pop, punk czy w końcu rock. Każdy z ich albumów objawiał nieco inną twarz zespołu, tak, iż ostatni z ich krążków śmiało zasługuje na miano synthpopu. "Death of a Bachelor" to z kolei feeria gatunkowych barw, którą z trudem można zaszufladkować.
Otwierające album „Victorious” stanowi szaleńczą mieszankę energii, przy której trudno usiedzieć w miejscu, a gdy już nam się wydaje, że kolejny utwór przyniesie nieco wytchnienia nadchodzi równie imprezowe "Don't Threat Me With a Good Time" i nie pozostawia nam złudzeń. Miażdży nas także "Hallelujah", które ma w sobie coś z rockowych hymnów. Jeśli do tej pory album nie przypadł wam do gustu, to może kupi was właśnie ta piosenka. Choć istnieje jeszcze spore prawdopodobieństwo, że zrobi to „Emperor’s New Clothes”, które chyba najbardziej przypomina dotychczasowe dokonania zespołu. Podczas opisywania albumu Urie wymieniał pośród swoich inspiracji między innymi Sinatrę i całkiem zasadnie prezentuje to na utworze tytułowym, który ma w sobie coś ze swingu. Trop ten utrzymuje w "Crazy=Genius" choć kieruje się nieco bardziej w stronę jazzu i musicalowego rozmachu.
Pośród wspomnień imprez zakrapianych alkoholem, nie zabrakło także miejsca dla Los Angeles i jego czaru ujętego całkiem zgrabnie w "LA Devotee". A gdy już wydaje nam się, że wszystko słyszeliśmy przychodzi lekko gitarowe "Golden Days" ze świetnymi partiami wokalnymi Brendona. Przed samym końcem czeka nas jeszcze jeden pompatyczny hymn w postaci "House of Memories". A na zamknięcie otrzymamy kolejną Sinatrowską nutkę w postaci "Impossible Year”.
Nie bez przyczyny Urie określa "Death of a Bachelor", jako początek nowej ery i powrót do czasów dzieciństwa pełnego eksperymentów, bo właśnie, jak jeden wielki eksperyment brzmi ten album. W efekcie otrzymujemy wydawnictwo dość eklektyczne, ale spójne. W swojej historii Panic! At The Disco mieli gitarowe brzmienia, elektroniczne romanse, czy popowe smaczki. Najnowszy album zdaje się łączyć nowe ze starym, tworząc wielobarwny koktajl gatunkowy, po który chętnie sięgamy raz za razem. Album ma taką moc, jakby muzyka zespołu narodziła się wczoraj. A na dodatek Urie zachwyca nie tylko muzyczną fantazją, ale i zdolnościami wokalnymi. Nie wiem, czy piąta płyta zespołu zasługuje na miano najlepszej w ich dyskografii, ale ma w sobie jakiś pierwiastek muzycznego geniuszu.
Tracklista:
1. Victorious
2. Don’t Threaten Me With A Good Time
3. Hallelujah
4. Emperor’s New Clothes
5. Death Of A Bachelor
6. Crazy=Genius
7. LA Devotee
8. Golden Days
9. The Good, The Bad And The Dirty
10. House Of Memories
11. Impossible Year
Ocena: 6/6
Warto posłuchać: "House Of Memories", "Hallelujah", "LA Devotee"
Recenzowała: Monika Matura