Scorpions w TAURON Arenie (relacja)
Po raz ostatni grupa Scorpions wystąpiła w naszym kraju całkiem niedawno, bo 9 maja 2015 roku. Świętowali wówczas swoje 50-lecie w łódzkiej Atlas Arenie. Wielkie zainteresowanie tamtym występem oraz jego świetny odbiór przez publiczność przyczyniły się do tego, że grający na basie nasz rodak Paweł Mąciwoda-Jastrzębski wraz z kolegami półwiecze legendarnej formacji chcieli uczcić u nas ponownie. Tym razem 4 marca w imponującej krakowskiej TAURON Arenie.
W Krakowie niemiecki zespół gościł po raz ostatni w 2000 roku. Tamten koncert na stałe zapisał się w muzycznej historii naszego kraju. Według różnych szacunków darmowy występ Scorpionsów, grających wówczas jako główna gwiazda „Inwazji Mocy” organizowanej przez radio RMF FM, zgromadził między 700 a 800 tysięcy osób! Było to 26 sierpnia 2000 r. na Lotnisku Kraków-Pobiednik Wielki, na koncercie z udziałem także Budki Suflera, Johna Portera i zespołu Brathanki. W tamtym koncercie nie uczestniczył jeszcze podchodzący z pobliskiej Wieliczki Paweł Mąciwoda-Jastrzębski, który oficjalnie członkiem zespołu – ikony muzyki rockowej jest od 2004 roku.
Organizatorzy tegorocznego występu nie zapomnieli o tym historycznym wydarzeniu sprzed niemal 16 lat. Nawiązali do niego podczas specjalnej akcji mającej miejsce w trakcie nieśmiertelnego utworu „Wind of Change”. Właśnie wtedy bowiem fani rozciągnęli gigantycznych rozmiarów biało-czerwoną wstęgę o długości 180 metrów, która pofalowała wzdłuż widowni. Prezentowało się to imponująco i wyraźnie wzruszyło zespół. Zespół, który ponownie dał niesamowity popis muzycznego kunsztu i rockowej witalności.
Koncert w TAURON Arenie był podobnego do tego, o którym wspomniałem na początku – w Łodzi w zeszłym roku. Był to jednak jego atut, gdyż tamten występ był właściwie bezbłędny! W Krakowie panowie zaczęli jak w Łodzi od „Going Out with a Bang” z ubiegłorocznej płyty zespołu „Return to Forever”. Następnie dostaliśmy dwa świetnie wykonane i soczyście rockowe kawałki z płyty „Animal Magnetism” (1980 r.), którą grupa zaczęła podbój lat 80: „Make It Real” i „The Zoo”. Później mogliśmy usłyszeć najlepszy, moim zdaniem, instrumentalny utwór grupy – „Coast To Coast”, w którym do trójki gitarzystów dołączył czwarty, w którego wcielił się wokalista Klaus Meine. Kompozycja ta pochodzi z płyty „Lovedrive” (1979 r.) przez wielu fanów i krytyków uważanej z najlepsze dzieło zespołu. Kolejnym nawiązaniem do hardrockowych w twórczości grupy lat 70. był medley (fragmenty kilku utworów połączonych w całość), w którym znalazły się cztery energiczne kawałki: „Top of the Bill”, „Steamrock Fever”, „Speedy's Coming” „Catch Your Train”.
Od samego początku koncertu aż do jego końca zespół, tworzony przecież przez wiekowych mężczyzn, imponował dynamiką i żywotnością! Energią zaskakiwał zwłaszcza Matthias Jabs, który biegał po scenie wszerz i wzdłuż. Kroku starał się też mu dotrzymywać założyciel zespołu, Rudolf Schenker. Ci dwaj wspólnie z „naszym” Mąciwodą tworzyli imponującą ścianę gitar. Wulkanem energii był też tradycyjnie amerykański perkusista James Kottak. Do formy kolegów dopasował się także charyzmatyczny Klaus Meine, a jego urzekający, czysty i bardzo rozpoznawalny głos świetnie brzmiał w dobrych akustycznych warunkach TAURON Areny.
To samo tyczy się muzyki, również tej w balladowej i akustycznej odsłonie, która w historii grupy jest równie ważna i rozpoznawalna jak energetyczne rockery! Tutaj, znów podobnie jak w Łodzi, został zaprezentowany set składający się z klasycznych ballad zespołu: „Always Somewhere” i „Send Me an Angel”, przedzielonych słabszą kompozycją z ostatniej płyty – „Eye of the Storm”. Co warte podkreślenia, na przód sceny w części akustycznej dołączył także Kottak, który choć sam instrumentalnie (nie licząc tamburynu, na którym zwłaszcza w pierwszej części koncertu grał także Meine) nie bierze w niej udziału, to wyraźnie angażuje się, dośpiewując pewne partie, a przede wszystkim łapiąc świetny kontakt z publicznością i zachęcając ją do zabawy. To się nazywa zespołowość! Choć nie wydaje się, by w krakowskiej TAURON Arenie był tego wieczoru ktokolwiek, komu taka zachęta była potrzebna... „Send Me an Angel” jak zwykle zabrzmiało imponująco! W tej balladzie, moim zdaniem, Meine najlepiej oddaje swoją uczuciowość w interpretacji wykonywanych przez siebie utworów. Ta cudowna pieśń stanowiła też doskonałe przetarcie dla publiki przed znanym chyba każdemu, wspomnianym na początku „Wind of Change”. Nie muszę chyba dodawać, że publiczność była tu wokalnym bohaterem na równi z Klausem.
Całość bardzo emocjonalnego efektu potęgowała biało-czerwona flaga, o której wspominałem na początku. Trudno stwierdzić, kto był bardziej wzruszony, publiczność, czy zespół… W każdym razie Scorpionsi za takie godne przyjęcie podziękowali nam w najlepszy możliwy sposób – serwując muzykę rockową na najwyższym poziomie scenicznego zaangażowania! Jako pierwszy po akustycznym secie wybrzmiał „Rock ‘n’ Roll Band” z ostatniej płyty. Później mogliśmy się delektować rockową petardą w postaci „Dynamite” i utrzymanym trochę w rock’n’rollowej konwencji „In the Line of Fire”. Te utwory stanowiły doskonały wstęp przed wyczekiwanym solo, które zaserwował nam niezniszczalny Kottak! Zaprezentował on popis perkusyjnych umiejętności, ale przede wszystkim rockowej postawy. Energicznie i rytmicznie wystukiwał rytm w talerze i bębny, by w końcu poszczególnymi uderzeniami wywołać na telebimie okładki płyt wydanych przez zespół. Na koniec zaprezentował nam niemal w pełnej krasie swoje ozdobione tatuażami ciało. Wszystko to, znane powszechnie jako „Kottak Attack”, miało miejsce na specjalne platformie wznoszącej się nad sceną.
Dodajmy jeszcze, że całości zarówno tej solówki, jak i koncertu w ogóle towarzyszyły niezwykle efektowne i widowiskowe wizualizacje a wcześniej podczas występu swoje instrumentalne popisy pokazali także gitarzyści (zwłaszcza Schenker i Jabs), którzy zaprezentowali je przy okazji „Delicate Dance”. Utwór ten, podobnie jak „We Built This House”, został zagrany bezpośrednio przed setem akustycznym.
Po solowym popisie Kottaka zespół poszedł za ciosem, serwując nam niezwykle energetyczne „Blackout” oraz „Big City Nights”. Ten ostatni utwór zakończył zasadniczą część koncertu. Oczywiste było jednak dla wszystkich, że nie może obejść się bez bisów. I to jakich! Na deser dostaliśmy bowiem legendarne „Still Loving You” i „Rock You Lika a Hurricane”.
Zdjęcie przedstawia autora tekstu. Autor zdjęcia Michał Kirmuć
Dźwięki tego ostatnie kawałka byli ostatnimi, które zabrzmiały a krakowskiej hali. Później zespół długo żegnał się z publicznością, podnosząc liczne biało-czerwone akcesoria rzucane na scenę. Sami w ciągu całego występu także rzucali w publiczność różne gadżety. Ja np. złapałem pałeczkę perkusyjną rzuconą przez… Klausa Meine. Kilka słów podziękowania powiedział także Paweł Mąciwoda-Jastrzębski. Wzajemny szacunek i wzruszenie przepływające między kilkunastotysięczną, świetnie i żywiołową reagującą publiką a zespołem było wyraźnie wyczuwalne. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że tego dnia Kraków był rockową stolicą Europy! Takie profesjonalne i perfekcyjne show robią tylko najwięksi. Miejmy więc nadzieję, że zgodnie z obietnicą to nie było ostatnie ukąszenie skorpiona nad Wisłą…
Tekst i zdjęcia: Michał Bigoraj