Adam Lambert w Warszawie (relacja)
To było dla mnie ciekawe wydarzenie. Nie tylko w mojej karierze dziennikarskiej, ale też prywatnie, dla fana i pasjonata muzyki. Udałem się bowiem na koncert artysty, który swoją solową twórczością niemal zupełnie nie pasuje do moich muzycznych gustów i artystycznych wzorców. Z drugiej jednak strony piosenkarza, który jest na tyle utalentowanym i dobrym wokalistą oraz showmanem, że wspiera na koncertach uważany przez przeze mnie za najlepszy w dziejach zespół Queen.
Adam Lambert, bo o nim mowa, wystąpił na warszawskim Torwarze 30 kwietnia. Nie był to jego pierwszy występ w naszym kraju. 29 sierpnia poprzedniego roku w Szczecinie był główną gwiazdą Gali Eska Music Awards. Dwukrotnie – 7 lipca 2012 r. we Wrocławiu oraz 21 lutego 2015 r. w Krakowie – gościł też u nas wspólnie z Queen. Z tym zespołem wystąpi u nas ponownie już niedługo. Tym razem będą główną gwiazdą Life Festival w Oświęcimiu, występując na jego koniec 19 czerwca. Temat jego współpracy z Queen to jednak sprawa na inny artykuł. Wróćmy zatem do koncertu w Warszawie. Występ rozpoczął się z poważnym opóźnieniem. Przez niemal godzinę „zabawiał” nas bowiem DJ (w Warszawie był nim niejaki DJ Bart B). Później dowiedziałem się jednak, że jest tak przy okazji niemal wszystkich ostatnich występów Lamberta z towarzyszącym mu zespołem i organizatorzy, chcąc być uczciwi wobec publiczności powinni od razu informować, że sam bohater wieczoru wyjdzie na scenę nie o 20.00, a ok. 21.00. Gdy już jednak wyszedł, to z całą pewnością się nie oszczędzał i był wyraźnie zaangażowany w występ. Z drugiej strony koncert nie był jakoś imponująco długi. Trwał bowiem mniej niż dwie godziny.
Lambert jest bardzo popularny w naszym kraju. Zresztą wspomniany występ podczas Eska Music Awards był dowodem tej popularności. Piosenkarz otrzymał wówczas statuetkę w kategorii „Nagroda Specjalna – Najlepszy Artysta Zagraniczny”. Jego ostatnia płyta „The Original High” z 2015 r. dobrze sprzedawała się w naszym kraju, a jej najbardziej znany przedstawiciel, czyli utwór „Ghost Town” podbił listy przebojów komercyjnych rozgłośni, stając się jednym z największych hitów lata, co zaowocowało także tym, że Lambert został gościem specjalnym jednego z odcinków „The Voice of Poland”. Być może nawet słusznie, bo wspomniany utwór jest doprawdy udaną i całkiem zgrabnie pomyślaną (synth)popową piosenka. Najlepszą moim zdaniem z solowego dorobku Adama. Tę opinię podtrzymałem też po koncercie, który odbył się w naszej stolicy w ramach The Original High Tour. Lambert wykonał ją w początkowej fazie koncertu. Jej interpretacja, sposób wykonania i przede wszystkim sama przebojowa, ale co ważne niebanalna muzyczna konstrukcja sprawiły, że słuchało się tego z przyjemnością. Podobnie mogę napisać o jeszcze dwóch innych utworach z ostatniej płyty Lamberta – „Another Lonely Night” i „Lucy”.
Ten pierwszy to drugi największy hit z albumu (na którym dominuje muzyka klubowa), a wokalista pokazuje w nim dużą skalę swego głosu i fakt, że potrafi go modulować na różnych wysokościach. Drugi zaś to najbardziej rockowy numer z całego repertuaru piosenkarza. Ale czy może to dziwić, skoro w wersji studyjnej utworu słyszymy giganta gitary Briana Maya z Queen? Na koncercie w Warszawie Maya oczywiście nie było, ale nadspodziewanie dobrą solówkę zagrał towarzyszący Lambertowi Adam Ross. Zresztą należy wspomnieć, że Lambertowi towarzyszył jeszcze basista Darwin Johnson, perkusista Brook Alexander, klawiszowiec i przy okazji dyrektor muzyczny całości Peter Dyer oraz tancerka Holly Hyman i tancerz Terrence Spencer – oboje udzielający się także wokalnie. Lambert ma na swoim koncie jeszcze dwa albumy: „For Your Entertainment” (2009 r.) oraz „Trespassing” (2012 r.) – który zadebiutował od razu na 1. miejscu słynnej listy przebojów „Billboard 200” – najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych. Dla wielu jednak ważniejszy był fakt, że to może pierwszy taki przypadek w historii, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko artystów, którzy otwarcie przyznawali się do swego homoseksualizmu. W ogóle trzeba docenić szczerość, odwagę i dystans Lamberta, zarówno w stosunku do swojej orientacji seksualnej, jak i scenicznego wizerunku opartego na ekstrawaganckich kreacjach i ostrym makijażu. Nie był on jednak taki od początku. Lambert przeszedł bowiem dużą metamorfozę względem tego jak prezentował się na początku swojej kariery.
Wróćmy jednak do muzyki. Oczywiście utwory ze wspomnianych albumów także usłyszeliśmy w wypełnionym w trzech czwartych Torwarze. Najlepiej z tego pierwszego wypadł pierwszy wielki hit kontrowersyjnego wokalisty „Whataya Want from Me” (jego współautorką jest słynna P!nk). Zresztą Lambert to wbrew pozorom nieczęsty przykład piosenkarza, którego najpopularniejsze utwory są przy okazji tymi najlepszymi. Jeśli zaś chodzi o drugi wspominany album, to mi najbardziej w pamięć zapadło wykonanie utworu tytułowego. Było tam w pigułce wszystko to, czym charakteryzował się warszawski koncert: rytmiczne klaskanie widowni, wspólne śpiewy, zabawy Lamberta z publicznością świetnie znającą repertuar, a przede wszystkim towarzyszące całemu występowi piski i wrzaski rozhisteryzowanych nastolatek. A ponieważ większość publiczności tworzyły właśnie wspomniane fanki, to takie dodatkowe efekty dźwiękowe towarzyszyły koncertowi Lamberta cały czas. Nie muszę chyba dodawać, że specjalnie tam nie pasowałem. Pewnie dlatego też mniej więcej połowa piosenek była dla mnie trudna do wysłuchania w całości. Mowa np. o utworach: „Fever” (którego współautorką jest Lady Ga Ga), „Rumors” (jak się łatwo domyślić poruszający dobrze znany piosenkarzowi temat plotek), „The Light” czy „The Original High”.
Jednak to wcale nie wokal Lamberta był elementem najbardziej drażniącym. W równym stopniu na mój odbiór wpływała aranżacja i prostota utworów, jak też gesty, sceniczne ruchy i zachowania Lamberta oraz towarzyszących mu tancerzy. Zwłaszcza ich, którzy, o zgrozo, mieli też okazję do solowych popisów. Niemniej trzeba przyznać, że choreografia całej trójki była spójna, a jej ocena (podobnie jak i ocena wartości muzycznej) była dla większości zebranych w hali bardzo wysoka. Jakkolwiek banalnie bowiem to zabrzmi, to jest kwestia gustu.Taki współczesny, prosty i podobnie do siebie zaaranżowany disco pop kompletnie bowiem do mnie nie trafia. Nawet w nim zdarzają się jednak wyjątki, jak wspomniany „Trespassing” (napisany przez Lamberta wspólnie z Pharrellem Williamsem) czy „Lay Me Down” (efekt współpracy Lamberta ze szwedzkim DJ-em Aviciim), które na Torwarze wypadły bardziej zadziornie i dynamicznie w porównaniu do wygładzonych studyjnych aranżacji. Zupełnie inna sprawa to covery. A te w wykonaniu Lamberta wypadły nadspodziewanie dobrze! I nie mam tu na myśli tylko kończącego całość „Antother One Bites the Dust”, który podobał mi się już podczas jego współpracy z Queen (przy okazji tego utworu pole do popisu miał basista, a Lambert zaprosił też wszystkich do Oświęcimia). Dobrze wypadł też „Mad World” z repertuaru Tears for Fears, a doprawdy świetnie „Let’s Dance” Davida Bowiego. Przy tej okazji Lambert zaskoczył mnie najbardziej, zaśpiewał bowiem utwór bardzo poprawnie, w aranżacji zbliżonej do oryginału. Przede wszystkim wyjątkowo jak na niego niskim głosem. To był zdecydowanie najlepszy moment koncertu.
Czyli, jak mawiają klasycy, „momenty były”, ale po tym co widziałem, wiem, że to na zawsze pozostanie nie „moja bajka”. Szkoda także, że towarzyszący Lambertowi instrumentaliści najwięcej rockowego pazura przedstawili pod koniec występu, kiedy Lambert przedstawiał ich publiczności, a oni prezentowali swe solówki. Sam Lambert jest także aktorem i często demonstrował swoje musicalowo-teatralne zapędy. W wielu utworach pozwalał sobie na zabawę z publicznością, własne interpretacje niektórych fragmentów utworów i autorskie przyśpiewki. W jego głosie brakuje rockowego feelingu i naturalnej zadziorności.Z pewnością jednak jest bardzo dobrym wokalistą i najlepiej czuje się w utworach utrzymanych w popowej konwencji. Niemniej utwory poprockowe, a nawet stricte rockowe (co najlepiej widać oczywiście przy okazji występów z Queen) śpiewać też potrafi.
To wszystko w połączeniu z jego zmieniającym się na coraz bardziej męski image’em (nabrał muskulatury, nieco przytył, ma lekki zarost i pomalował włosy na blond) sprawia, że pod wieloma względami coraz bardziej przypomina mi George’a Michaela. Jednak w wypadku tego 34-letniego amerykańskiego piosenkarza, a zarazem autora (choć bardziej współautora) tekstów, aktora i finalisty programu „American Idol” (któremu to programowi w dużej mierze zawdzięcza sławę, a także współpracę z Queen) z 2009 r. liczą się także inne elementy. Jego choreografia, gesty (takie jak wymachiwanie językiem czy łapanie się za krocze) czy ruchy (kręcenie biodrami) we mnie budzą niesmak. Jego skala głosu robi wrażenie, ale za często dopuszcza się on teatralnych interpretacji i licznych ozdobników. Odrębną sprawą są jego stroje i przebieranki. Choć te tym razem, biorąc pod uwagę to, co widziałem podczas koncertów z Queen, były o wiele bardziej stonowane. Na solowym koncercie spodziewałem się bowiem najgorszego. To wszystko jednak kwestia gustu, smaku i wrażliwości artystycznej. Są bowiem tacy, którzy takiego Lamberta kupują w całości. I tacy pojawili się na Torwarze. Tym bardziej, że całość widowiska była bardzo profesjonalna, a utworom towarzyszyły także efektowne wizualizacje i fragmenty teledysków, gra świateł i scenografia. Niewątpliwie Lambert jest bardzo dobrym showmanem, ma świetny kontakt z publiką, a ona w Warszawie jadła mu z ręki.
Lambert dużo mówił, momentami całkiem niebanalnie. Oczywiście też podkreślał jak bardzo kocha Polskę, co jednak z pewnością jest prawdą. Zaskoczeniem dużym było dla mnie, że poza młodymi fankami zjawiło się też dużo dojrzałej publiczności. Oczywiście wielu w koszulkach Queen. Ja też do niej należałem.
Tekst: Michał Bigoraj
Autor zdjęć: Przemek Kokot. Zdjęcia zostały wykonane podczas koncertu Queen z Adamem Lambertem 21 lutego 2015 roku w krakowskiej Tauron ARENIE. Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości agencji MetalMind.