"Miłość w Saybrook" w Teatrze 6. Piętro (recenzja)
Weź kilka barwnych postaci, parę zabawnych sytuacji, dwa czy trzy efektowne zwroty akcji i okraś to wszystko mnóstwem najlepszych cytatów z Woody’ego Allena. Wiedząc, że taki jest przepis na ten spektakl, obawiałem się, że będzie zrobiony pod publiczkę, na „śmiesznie”, czyli powierzchownie i tak naprawdę niezbyt zabawnie. Ale „Miłość w Saybrook” kilka razy pozytywnie zaskakuje.
Na scenę bardzo powoli wchodzi pisarz (Andrzej Poniedzielski). Siada ze szklaneczką whisky przed maszyną i zaczyna coś klecić. Ze wszystkich stron nadciągają różne postacie, tak jakby scena była areną w głowie dramaturga. Nie, to jednak nie to – na wpół zapisana kartka ląduje w koszu, a zawiedzione osoby kierują się z powrotem za kulisy. Pisarz układa nową fabułę i postacie znów wchodzą. Tym razem pomysł spodobał się autorowi i scena zaczyna żyć własnym życiem. Chwilę później już nie wiemy, co jest dziełem twórcy, a co prawdziwym życiem. A publiczność wciąga się w akcję, która rozpoczynała się nudnawo, a już po chwili robi się wielowymiarowa.
W pewnym domu w romantycznej miejscowości Saybrook mieszkają dwie pary: chirurg plastyczny z żoną i jej siostra ze swoim mężem. Układ między nimi nie do końca jest jasny, ale już na pierwszy rzut oka widać, że Norman (Marcin Perchuć) zdradza Sheilę (Sonia Bohosiewicz) z Jenny (przezabawna Joanna Liszowska) na oczach nic nie kumającego Davida (Wiktor Zborowski). Nikt nie wie, że Norman prowadzi tajny dziennik swoich schadzek z Jenny, ale ta sprawa wychodzi na jaw z powodu wizyty niespodziewanych gości: Sandy (Barbara Kurdej-Szatan) i Hala (fantastyczny Szymon Bobrowski). Więcej nie zdradzę, dość że akcja z głupawej farsy pełnej Allenowskich aforyzmów przeradza się w aferę miłosno-kryminalną, im dalej w las, tym śmieszniejszą. Kolejny zwrot akcji następuje, gdy na scenę wraca twórca tych postaci, pisarz Max, jako coś w rodzaju boga czy guru. Wtedy właśnie widzowie zaczynają zadawać sobie pytanie: czy to jeszcze jest komedia, czy postacie zyskały już własne życie, a jeśli tak, to kiedy to się stało? W końcu okazuje się, kto jest realny, a kto wymyślony, ale… czy naprawdę? Może wszystkie postaci są żywe, a może odwrotnie – może nic wokół nas nie jest prawdą? Najlepszy teatr to ten, który zostawia widza z pytaniami, a nie z odpowiedziami.
Aktorstwo jest tu smacznym kąskiem, choć z łyżeczką dziegciu. W pierwszej połowie spektaklu postacie są potwornie przerysowane. Na szczęście dzięki talentom grających je aktorów jest to śmieszne, a nie drażniące. Gdy jednak okazuje się, że sprawiały wrażenie sztuczności ze względu na to, jak ich role były napisane, zaczynają zachowywać się normalniej, mniej teatralnie, a bardziej życiowo. Na wspomnienie zasługuje Liszowska, która ze słodkiej idiotki, w kółko zalotnym gestem poprawiającej sukienusię, staje się skruszoną występną kobietą. Bo może poślubiła swojego nieruchawego i nieco nierozgarniętego chirurga Davida dla jego kasy oraz cycków, które jej uszył, ale koniec końców uświadamia sobie, że go kocha. Zaś jej kochanek Norman, przekonany o swojej niewinności, jednak nie dostaje rozgrzeszenia od żony Sheili, jedynej rozsądnej osoby w tym tłumie. W wyniku tych zawirowań widzowie też zaczynają rozmyślać o swoich związkach i być może rozliczać się z własnymi grzeszkami.
Bodaj najważniejszym aktorem w tym spektaklu jest muzyka. Większość scen kończy się szlagierem rodem z amerykańskiej szafy grającej. Prym wiedzie tu znów Joanna Liszowska – śpiewa mocno i czysto, a przy tym zabawnie i najwyraźniej wszystko na żywo. Ale i pozostałe głosy nie pozostawiają nic do życzenia. Każda piosenka jest jakby podsumowaniem myśli, stojących za daną sceną. To jest zabawne, rozluźnia i utrzymuje skupienie publiczności na najwyższym poziomie – spektakl wprawdzie nie jest długi, ale nie ma ani jednej przerwy. Z pewnością to kwestia świetnie napisanego tekstu, ale i reżyser Eugeniusz Korin ma tu swoją zasługę. Warto wspomnieć też o scenografii, niemal niezmiennej przez cały spektakl, która dodaje romantycznego, niemal bajkowego klimatu temu miejscu. Dynamiki zaś przydaje to, że aktorzy wychodzą coraz to z innego miejsca – a to zza kulis, a to z drzwi na widowni. To przedstawienie jest jak dobrze naoliwiona maszyna, która rozkręca się powoli, ale im pracuje szybciej, tym lepiej. Słowa uznania należą się twórcom tym bardziej, że spektakl, który widziałem, był zaledwie trzecim czy czwartym po premierze. Kolejny raz Teatr 6. Piętro udowadnia, że jest w pełni profesjonalną sceną i nie pozwoli sobie na pokazanie czegoś nie do końca dopracowanego.
Niby to dość prosta historia o ludzkich namiętnościach, wyrzeczeniach i życiu w parze. Ale gdy głębiej się zastanowić, jest tu o wiele więcej treści. Miłość, wierność, niewierność i przebaczenie są powodem do głębszego dyskursu o kondycji związków międzyludzkich, a nawet stosunku ludzi do Boga, którego symbolizuje tu Max. Dlatego to spektakl dla każdego. Ci, którzy spodziewają się lekkiej farsy, na pewno się pośmieją. Ci, którzy idą do teatru po to, by zastanowić się nad człowiekiem, będą usatysfakcjonowani. Ci zaś, którzy chcą zobaczyć kawał dobrego aktorstwa w wykonaniu samych gwiazd, także nie będą zawiedzeni.
„Miłość w Saybrook” – Woody Allen
Teatr 6. Piętro
Tłumaczenie, opracowanie i reżyseria: Eugeniusz Korin
Opracowanie muzyczne: Tomasz Szymuś
Scenografia: Maciej Chojnacki
Występują: Szymon Bobrowski, Barbara Kurdej-Szatan, Anna Cieślak, Marcin Perchuć, Sonia Bohosiewicz, Wiktor Zborowski, Joanna Liszowska, Andrzej Poniedzielski
Autor recenzji: Paweł Kuhn / Amaktor, www.gdybymbylaktorem.pl
Autor zdjęć: Jarosław Niemczak