Elton John na Life Festival Oświęcim 2016 (relacja)
Festiwale muzyczne w Polsce pod względem swojej marki, organizacji, a przede wszystkim obecności gwiazd muzyki dogoniły już światową czołówkę. W ostatnich latach dołączył do nich ten odbywający się w miejscu kojarzonym z czymś zupełnie innym niż rozrywka – Oświęcimiu. W dniach 16–19 odbyła się tu 7. edycja Life Festival Oświęcim, którego główną ideą wydaje się zmiana postrzegania miasta gospodarza tylko i wyłącznie przez pryzmat Auschwitz-Birkenau, czyli miejsca największej masowej zagłady w dziejach ludzkości. Celem festiwalu jest też szerzenie tolerancji, walka z rasizmem i antysemityzmem oraz przełamywanie kulturowych stereotypów.
Najważniejszymi dniami imprezy był dwa ostatnie. W sobotę najbardziej wyczekiwano występu Eltona Johna. Być może ten artysta był dla wielu największą gwiazdą rozrastającej się z roku na rok imprezy, na której wystąpili dotychczas m.in.: Eric Clapton (w 2014 r.), Sting (2013 r.) i Peter Gabriel (2012 r.). Angielski piosenkarz, kompozytor i pianista to jedna z największych gwiazd w historii muzyki rozrywkowej. Zaczynał od różnych gatunków rocka, ale stopniowo coraz bardziej skłaniał się ku muzyce pop. Znany z wielu wspaniałych ballad. W Oświęcimiu wystąpił na Stadionie MOSiR w ramach trasy promującej kolejny, 33. już album studyjny „Wonderful Crazy Night” – trudno jednak było odnieść wrażenie, że tę płytę promował także podczas tego koncertu. Z drugiej jednak strony mówimy o festiwalu, a te rządzą się innymi prawami. Dlatego polski występ był krótszy niż normalnie i dlatego zdominowały go największe przeboje z całej imponującej kariery Eltona Johna. I bardzo dobrze!
Hity Anglika mieliśmy przyjemność podziwiać już od samego początku. Na otwarcie Sir Elton (za osiągnięcia muzyczne oraz działalność charytatywną otrzymał tytuł szlachecki z rąk królowej Elżbiety II) wraz z towarzyszącymi mu muzykami przywitał nas dźwiękami „The Bitch Is Back”, znanego z jego wspólnych wykonań z Tiną Turner. Oczywiście inspiracją do napisania tekstu nie była jej osoba, ale ówczesna żona autora tekstu Berniego Taupina. Ten ostatni współpracuje z Eltonem od początku jego kariery i jest autorem większości słów utworów Johna. Za muzykę odpowiada głównie Elton.
Następnie zaprezentowano „Bennie and the Jets” (pochodzący z albumu „Goodbye Yellow Brick Road” z 1973 r.) i „I Guess Why They Call It the Blues” – prywatnie mój ulubiony utwór artysty – przedstawiciel dorobku artysty z lat 80., pochodzący bowiem z płyty „Too Low for Zero” z 1983 r. W studyjnej wersji na harmonijce udzielał się sam Stevie Wonder. Piosenka, której tekst osadzono w realiach lat 50., traktuje o miłości młodej pary, która musi pokonać wiele przeciwności. Oglądając wideoklip do utworu, mamy wyjątkową okazję zobaczyć, jak Elton prezentował się bez okularów. Autorem teledysku jest, współpracujący także z Queen, Russel Mulcahy, reżyser choćby filmu „Nieśmiertelny”, do którego ten zespół napisał muzykę.
O związkach z tą grupą wspomniałem nieprzypadkowo. Elton był wielkim przyjacielem nieodżałowanego wokalisty Queen Freddiego Mercury’ego. W 1992 r. wziął udział w koncercie poświęconym pamięci Mercury’ego, wykonując „Bohemian Rhapsody” (wspólnie z Axlem Rose’em) i „The Show Must Go On” (poza muzykami Queen w tym drugim utworze zagrał także Tony Iommi). Kilkukrotnie współpracował też z muzykami Queen (Roger Taylor i John Deacon zagrali w jego utworach „Too Young” i „Angeline”, a Mercury wystąpił podczas jego koncertu w Manchesterze w 1982 r). „The Show Must Go On” wykonane przez zespół z Eltonem Johnem 17 stycznia 1997 r. w Paryżu zaraz po przedstawieniu baletu do muzyki Queen i Mozarta autorstwa słynnego Bejarta – „Balet for Life” – było ostatnim jak dotąd występem zespołu w trzyosobowym składzie. Formacja współpracowała też z menedżerem Eltona – Johnem Reidem. Sądziłem więc, że przy okazji festiwalu John spotka się z muzykami Queen i coraz lepiej czującym się w roli gościnnego wokalisty, popularnym w naszym kraju Adamem Lambertem, którzy koncert w tym miejscu dali dzień później. Niestety do tego nie doszło, bo John przyleciał na koncert prywatnym helikopterem niedługo przed rozpoczęciem imprezy i odleciał nim chwilę po zakończeniu, a wspomniani muzycy w Oświęcimiu pojawili się dopiero w niedzielę. Ich koncert to jednak temat na inny artykuł.
Wróćmy do sobotniego koncertu. Innym przebojem zagranym na jego początku był „Daniel”. Później zaś usłyszeliśmy dla odmiany przedstawiciela współczesnej twórczości Johna, „Looking Up” z ostatniego albumu. Publiczność oczekiwała jednak przede wszystkim sprawdzonych hitów z repertuaru legendy muzyki rozrywkowej, a tych było w Oświęcimiu znacznie więcej. Dominowały zwłaszcza te z lat 70. (głównie z ich pierwszej połowy). I tak usłyszeliśmy m.in. takie utwory, jak „Rocket Man (I Think It's Going to Be a Long, Long Time)”, rozbudowany instrumentalnie „Tiny Dancer”, przepiękną balladę „Your Song”, zagraną na scenie jedynie przez bohatera wieczoru czy tytułowy utwór ze wspomnianej płyty „Goodbye Yellow Brick Road” – najliczniej reprezentowanej podczas koncertu. Oba utwory to klasyka rockowej ballady, a Elton subtelną grę ubarwiał znakomitą emocjonalną interpretacją wokalną. Stanowiły one jedne z najmocniejszych punktów koncertu. Ale znalazło się także miejsce dla przedstawicieli lat 80., takich jak „Sad Songs (Say So Much)” i być może największego przeboju Johna z tej dekady, czyli „I’m Still Standing” (ze wspomnianego już albumu „Too Low for Zero”), zagranego i zaśpiewanego w sposób pełen pasji i energii.
Zresztą artysta prezentował świetną formę przez cały występ. Jego głos był głęboki, czysty i doniosły, a gra na fortepianie momentami ocierała się o wirtuozerię (zwłaszcza podczas solo). Nawiązał też łatwo kontakt z publicznością i odczuwało się, że występ sprawia mu wyraźną radość. Często pozwalał sobie na chwilę odejść od instrumentu, a czasem nawet na nim usiąść. Do formy gwiazdora dopasowali się towarzyszący mu muzycy, z których szczególnie wyróżnić należy jednego z dwóch perkusistów Nigela Olssona i gitarzystę Davida Johnstone’a (którzy wcielali się także w rolę tzw. backing vocalists) – obaj, popisujący się świetnymi i co istotne, bardzo dobrze nagłośnionymi partiami, współpracują z Eltonem niemal od początku jego koncertowej kariery. Jeden z utworów zaprezentowanych na koncercie „Philadelphia Freedom” jest zresztą oficjalnie sygnowany jako piosenka The Elton John Band. Istotnie brzmiał bardzo zespołowo. Grupę towarzyszących Johnowi muzyków uzupełniał drugi perkusista, basista i dodatkowy klawiszowiec. Usłyszeliśmy także „Don’t Let the Sun Go Down On Me”. Utwór pochodzi wprawdzie z 1974 r., ale ogromną popularność przyniosła mu wersja z 1991 r., wykonana przez Eltona wspólnie z Georgem Michaelem.
Ostatnim akcentem zasadniczej części koncertu był zaś „Saturday Night’s Alright for Fighting” (także przedstawiciel znakomitej płyty „Goodbye Yellow Brick Road”), świetnie pasujący zwłaszcza w sobotę. Co ciekawe, Queen z czasów z Mercurym też sięgali po ten utwór. Później Elton wyszedł na scenę sam raz jeszcze, by zaczarować nas dźwiękami „Candle in the Wind”. Mowa oczywiście o niezwykle popularnej wersji z 1997 r. (pierwotna powstała w 1973 r. w hołdzie dla Marilyn Monroe), zadedykowanej księżnej Dianie – zmarłej tragicznie wielkiej przyjaciółce muzyki. Na pożegnanie usłyszeliśmy jeszcze rozkosznie kiczowaty „Crocodile Rock”, którego charakterystyczny refren część publiczności przekształciła na opartą na tym motywie przyśpiewkę „Hej Polska gol, la la la la”.
Kilku utworów oczywiście zabrakło, m.in. „Pinball Wizard” z filmu „Tommy” (1975 r.), opartego na albumie The Who o tym samym tytule (notabene w tym musicalu John także pojawił się jako aktor). O dziwo nie wystarczyło miejsca także dla pięknych ballad „Sacrifice” czy „Nikita”. Elton John jest także twórcą muzyki do filmów i musicali. W 1995 r. otrzymał razem z Timem Rice’em Oscara za piosenkę „Can You Feel the Love Tonight” z filmu „Król Lew”. Niestety jej w sobotę także zabrakło.
Ale szukanie minusów trochę na siłę, bowiem koncert był zjawiskowy! Elton John zaprezentował „starą, dobrą szkołę” rock’n’rolla, rocka, pop rocka, najlepszego popu i pogranicza jeszcze kilku innych gatunków muzycznych. Który inny artysty potrafi współcześnie dać tak efektowny wokalno-pianistycznie show?! W dodatku opierający się na utworach sprzed ponad 40 lat, które ciągle świetnie wypadają zarówno w wersji studyjnej, jak i na żywo. Tym bardziej dziwne, że ten koncert oglądało stosunkowo niewielu widzów, zwłaszcza że zarówno przed występem Eltona Johna, jak i bezpośrednio po nim wystąpili uznani na światowym lub póki co tylko polskim rynku piosenkarze dający bardzo poprawne występy. Mam na myśli odpowiednio Johna Newmana i Dawida Podsiadłę. Ci, którzy jednak byli, bawili się świetnie, nieustanie śpiewając, tańcząc i przeżywając ogromne emocje, głównie wzruszenie i podziw. Dla mnie to był koncert jednego z absolutnie największych gigantów w dziejach muzyki rozrywkowej. Jestem oczarowany!
Zdjęcia i tekst: Michał Bigoraj