Open'er Festival 2016 (relacja)
Dobiegł końca kolejny najważniejszy festiwal tego roku. Open'er zasilany od 2016 przez Orange przyniósł mnóstwo wrażeń, niespodzianek, muzycznych odkryć i zaskoczeń. Pogoda również sprzyjała, momentami nieco w kratkę lecz mieszcząca się w granicach tolerancji przeciętnego festiwalowicza. Samo miejsce dobrze już znane na tyle żeby zzamkniętymi oczami trafić z głównej sceny pod niebieski namiot.
Z niuansów można wyliczyć rezygnację z bonów, w zastępstwie płatność kartą lub chipem na specjalnej opasce. W tym przypadku jest to patent naśladowany z zachodnich festiwali, jednak z uwagi na długie kolejki do doładowań oraz awarie, nieco jeszcze nieprzepracowany. Muzycznie natomiast same dobre główne dania i szereg smakowitych przystawek. Pierwszy dzień festiwalu to przede wszystkim koncert zjawiskowej PJ Harvey, która przyjechała by promować swoją najnowszą płytę "The Hope Six Demolition Project", która jest swoistym reportażem oraz komentarzem do obecnej sytuacji socjo-politycznej w Waszyngtonie, Afganistanie i Kosowie, po których artystka podróżowała czerpiąc inspirację. Płyta na żywo została bardzo wiernie odtworzona, z wielką dawką energii, hipnotycznego artyzmu i zaangażowania ze strony muzyków. Utwory witane gromkimi brawami, jeden za drugim, rozpalały podziw publiczności do samego końca, w dużej mierze tak na prawdę wcale nie zaznajomionej z twórczością Pani Polly Jean. Z pewnością po tym koncercie artystka zdobyła jeszcze więcej fanów wśród polskiej publiczności.
Kolejnym mocnym punktem dnia był koncert Florence & The Machine, na który specjalnie wiele młodych dziewcząt przyozdobiło swoje głowy wiankami. Florence Welch wraz z zespołem od początku rozgrzali publiczność Open'era utworem What the Water Gave Me, następnie zabrzmiał radiowy hit Ship to Wreck, później m.in. Rabbit Heart, Shake It Out, Delilah. Artystka była jak zwykle pełna energii, biegała po całej scenie i wysyłała mnóstwo pozytywnej energii w stronę publiczności. Jeszcze tego samego wieczora, główną sceną zawładnął australijski zespół Tame Impala, z potężną dawką psychodelicznego rocka, ciężkich riffów i zdumiewających wizualizacji. Już na początku setu zabrzmiał niezwykle chwytliwy utwór Let It Happen, czy Mind Mischief. Mimo, że przez cały koncert muzycy zagrali 14 utworów, dawka była elektryzująca i satysfakcjonująca. Jeszcze tej samej nocy na Alter Stage można było kontynuować transowe granie w nieco innej jednak formie. Polska załoga z Tien' Lai akustyczno-elektronicznego kolektywu łączącego mroczną psychodelę z możnaby rzec dźwiękowym szamanizmem. Niektórych zespół ukołysał do półsnu innych rozruszał do tańców. Jedno jest pewne, muzycy przekazali zgromadzonym niezwykłą dawkę mistycznej muzyki, która nie pzwoli o sobie zapomnieć.
W Czwartek na głównej scenie mogliśmy zobaczyć po raz kolejny goszczący na festiwalu zespół Foals. Angielska indie-rockowa grupa z Oxfordu również zaczęła przebojowo. Przebojowy My Number, melodyjny Mountain at My Gates czy Inhaler brzmiały jeszcze przez pare dni w naszych uszach. Wkrótce po występie grupy nadszedł czas na nie lada dylemat. Uczestnicy festiwalu stanęli przed wyborem obejrzenia meczu rozgrywki reprezentacji Polski z Portugalią w piłkę nożną, a koncertu legendarnej formacji Red Hot Chilli Peppers. Ostatecznie frekwencja nieco przeważyła w stronę meczu jednak koncert Red Hotów dostarczył sporo emocji. Setlista wypełniona hitami począwszy od "Can't Stop", "Dani California", "Otherside". Gdzieś w środku zwariowany Flea sam zakibicował polskiej reprezentacji wyśpiewując "Polska Biało Czerwoni", żeby później zaserwować jeszcze "Californication", "Around The World" czy zamykające set "By the Way". Muzycy jak najbardziej w formie, Anthony świetnie radzi sobie nadal z rolą frontmena, chociaż zespół to cztery żywioły świetnie się uzupełniające. Jedyne średnie wrażenie wywarł Josh, który nie do końca radził sobie ze swoimi partiami wokalnymi, a może po prostu nie do końca się przyłożył. W każdym razie kolejny występ Papryczek w Polsce można uznać za pełen energii i hitów. Kawałek dalej na scenie namiotowej długo oczekiwany koncert dał skład Beirut. Niezwykle rzewne melodie wyśpiewane przez Zacha oraz zagrane na instrumentach dętych plus ukulele wprawiły w bardzo melancholijny nastrój wywołujący uśmiech na twarzy. Pozytywne dźwięki zanurzone w świetnych kompozycjach wytworzyły szczególną atmosferę rozpraszającą się na cały namiot. Jeszcze tej samej nocy mogliśmy zobaczyć w akcji znane i sprawdzone Caribou. Ich tegoroczny set mimo, że podobny do innych, zagrany został zupełnie inaczej. Muzyka Caribou jak na
elektronikę jest bardzo elastyczna, żywa i nieprzewidywalna. W sam raz na nocną imprezę.
Piątek zaczął się cudownym występem Zbigniewa Wodeckiego wraz z zespołem Mitch & Mitch, akompaniament tak zdolnych muzyków sprawił, że twórczość Ojca Pszczółki Mai, która latała sobie pod sceną w postaci balona z helem, nabrała świetnej świeżości. Zabawa i sielanka płynąca z pozytywnych i melancholijnych szlagierów nie miała granic. Gdzieś po prawej utworzyło się nawet spore kółko lub niezwykle liczny w wagony pociąg. Muzycy bawili się swoimi dźwiękami grając zupełnie nieskręp owanie przez cały czas z uśmiechami na twarzach, które zaraziły tysiące zgromadzone pod sceną. Odkurzenie starych przebojów Zbiga to niewątpliwie strzał w dziesiątkę. Główna scena wieczorem znów wiodła prym. Fenomenalny koncert dał reaktywowany skład nowojorskiego LCD Soundsystem. Dance-punkowe kawałki zagrane tak energcznie, że nie sposób było ustać w miejscu, sprawiły, że ten wieczór zapamiętamy jeszcze długo. Na początek m.in Daft Punk Is Playing at My House, I Can Change czy Get Innocuous!, później Yeah, Losing My Edge i niezapomniane New York, I Love You But You're Bringing Me Down. Muzycy dawali z siebie wszystko, a nawet więcej. O północy natomiast na scenę wyszli islandczycy z Sigur Ros i zatopili cały teren festiwalu w mroźnej, onirycznej krainie wypełnionej lodowatymi postrockowymi melodiami. Budowanie napięcia grało tutaj ważna rolę, kompozycje wymagały uwagi i skupienia, na które nie każdy mógł sobie pozwolić. Jednak jeśli już się weszło do tego świata, pochłonął on całkowicie i zahipnotyzował na dobre. Ostatni dzień Open'era przyniósł wiele zaskoczeń. Pierwszym z nich był występ kolejnego reunionu, grupy At The Drive In. Post-hardrockowych eksperymentatorów z El Paso.
Wypełniony energią set rozniósł namiot Tent Stage i pobliskie okolice. Tak dobrego gitarowego grania w tym roku na festiwalu było trochę jak na lekarstwo. Tym bardziej cieszy, że po Mars Volcie cztery lata temu, w tym roku zobaczyliśmy drugie wcielenie muzyków z Teksasu. Podzielone zdania są natomiast na temat koncertu Pharella Williamsa, który miał być gwiazdą ostatniego dnia festiwalu, ale chyba jednak zabrakło mu prądu. Podpierając się Daft Punkową kolaboracją i innymi zapychaczami, w nienajlepszej formie wokalnej i kiepskiej oprawie, koncert raczej wydawał się płaski, na dodatek atmosferę dobiła pogoda, przynajmniej był czas na inne sprawy przy napiętym grafiku festiwalowym. O wiele lepiej było na koncercie Grimes, która zafundowała publiczności świetną zabawę, Artystka zaprezentowała coś oryginalnego, nie tylko w formie oprawy tanecznej ale i własnego solowego występu. Grimes robiła na scenie wszystko sama, biegała z mikrofonem, obsługiwała elektronikę, chwytała za instrumenty. Wszystko to nadawało koncertowi dynamiki i przebojowości. Wyraźnie zadowolona z sobotniego wieczoru artystka takim deserem zadowoliła szeroką publikę nieco zawiedziona koncertem Pharella. Finisz festiwalu należał jednak do polskiego składu Jaaa!, który ciężko sklasyfikować ostatecznie i niewątpliwie można zaliczyć do czołowych niespodzianek festiwalu. Muzycy zdołali zabookować się na wszystkich najważniejszych festiwalach w kraju, po takim tournee staną się z pewnością ważnymi graczami na scenie polskiej alternatywy. Niezwykłe wizualizacje współgrające z freak-elektronicznymi bliżej niezidentyfikowanymi dźwiękami to coś czego jeszcze nie było.
Podsumowując, festiwal w Gdyni pozostaje liderem wśród swoich konkurentów nie tylko ze względu na skalę ale również i jakość. Organizatorzy co roku budują wielką machinę działającą przez 4 dni i dostarczającą wszystkiego, gęstego, kolorowego i zamieszanego. Mnóstwo muzyki, której nie sposób ogarnąć oraz niepowtarzalny klimat
sprawiają, że na festiwal nadal ściągają masy słuchaczy z Polski i całego świata, a poziom imprezy nie spada, pozostawiając kolejne zaciekawienie co nas spotka w Babich Dołach w następnym roku.
Relacjonował: Krzysztof Magura