RELACJA: Depeche Mode w Warszawie
Ten zespół to niepowtarzalny fenomen w całej historii muzyki rozrywkowej. Muzyczna mozaika, w której pop miesza się z elektroniką, rockiem czy new romantic, jest jednak tak samo imponująca jak oddanie fanów. „Depesze” to bowiem, śmiało można napisać, subkultura, która w Polsce ciągle jest bardzo mocno reprezentowana. Nasz kraj pokochał ten zespół jak mało który. I wyrazy tej miłości, a także oddania, mogliśmy podziwiać w ostatni piątek (21 lipca) na PGE Narodowym.
Depeche Mode przyjechali do Warszawy w ramach trasy "The Global Spirit Tour" promującej ich ostatni album „Spirit”. Ta wydana w marcu tego roku płyta w naszym kraju cieszy się ogromną popularnością, a promujące ją single - „Where’s the Revolution” i „Going Backwards” - zdominowały w ostatnich tygodniach słynną Listę Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia. Popularność brytyjskiej formacji w naszym kraju jest tak duża, że nikogo chyba nie zaskoczył fakt, iż w przyszłym roku grupa da trzy kolejne koncerty w ramach toruneé promującego ostatni krążek. Tym razem będą to występy halowe: w Łodzi (Atlas Arena), Krakowie (TAURON Arena) i na pograniczu Gdańska i Sopotu (Ergo Arena).
Wróćmy jednak do otwartej przestrzeni i warszawskiego koncertu pod gołym niebem, tym bardziej że on także mógł mieć halowy pierwiastek, gdyby został zamknięty dach. Tak się jednak nie stało (mimo realnego zagrożenia deszczem) i publiczność, która wypełniła po brzegi obiekt w stolicy, mogła delektować się ponaddwugodzinnym show. Koncert rozpoczął się, zgodnie z przewidywaniem, wspomnianym utworem „Going Backwards”. Zresztą repertuar koncertu, tzw. setlista, była w ogóle przewidywalna i nie różniła się od innych zaprezentowanych na tegorocznej trasie. Nie zmienił tego także fakt, że z powodu choroby wokalisty Depeche’ów Dave’a Gahana został odwołany koncert w białoruskim Mińsku, przewidziany na 17 lipca. Na szczęście w Warszawie po Gahanie nie było już widać śladów choroby. Mogliśmy się o tym przekonać także dzięki bardzo dokładnym zbliżeniom kamery, w tym takich pokazujących „od tyłu” mimikę i zachowanie frontmana.
„Going Backwards” rozpoczął śpiewać z podwyższenia na scenie, by stopniowo schodzić na dół w kierunku rozentuzjazmowanej publiczności. Było to świetne otwarcie koncertu, który ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że Depeche Mode to ciągle znakomicie działająca koncertowa maszyna. Można też napisać, że maszyna retro. Bo i taki był to występ. Co ciekawe nawet zaprezentowany jako drugi na koncercie utwór z ostatniej płyty „So Much Love” taki dawny klimat miał. Towarzyszył mu bowiem czarno-biały, niemal ascetyczny teledysk, na którym widać Gahana oraz uzupełniających słynne trio Martina Gore’a i Andrew Fletchera grających na czymś w rodzaju boiska szkolnego. Ten klip w całości był zaprezentowany na telebimach wykorzystanych na koncercie, stanowiąc piękny kontrast do wykonania go na żywo. Mogliśmy sobie np. porównać mimikę i gestykulacje Gahana na scenie z tym, co widzieliśmy w wideoklipie. W ogóle tzw. wizualizacje okazały się bardzo mocnym punktem tego koncertu. Były stonowane, subtelnie podkreślały charakter wykonywanych utworów, tak jak chociażby gdy przy okazji „Enjoy the Silence” na ekranie pojawiły się zwierzęta, m.in.: królik, pies, świnia, a nawet koń. Z kolei podczas wykonania „In Your Room” (pochodzącego podobnie jak „Walking in My Shoes” i „I Feel You” z dość mrocznej płyty „Songs of Faith and Devotion” z 1993 r.) wyświetlono filmik pokazujący zmysłowy i nieco akrobatyczny taniec pary. Najważniejsza jednak była oczywiście muzyka. Można było odnieść wrażenie, że członkowie zespołu byli na niej bardzo skoncentrowani. Do tego stopnia, że właściwie nie pozwalali sobie na zwyczajowe w takich sytuacjach anegdoty, żarty, czy też inne formy interakcji z publiką, a ograniczali się do podziękowań i wyrazów sympatii.
Całość w ryzach trzymał oczywiście Gahan, który, pomimo wspomnianej wcześniej koncentracji, był w wyraźnie dobrym humorze. Luz, który z niego bił, mógł dla wielu stanowić pewien kontrast dla mrocznej strony piosenkarza, który przecież miał na swoim koncie samobójcze próby. Ale w Warszawie był radosny. Dlatego swoje firmowe obroty wokół własnej osi, poszerzył także o całe spektrum innych tanecznych wygibasów. Dość plastycznie eksponował też elementy swojej scenicznej kreacji, w tym przede wszystkim srebrne pantofelki, które jako swojego rodzaju symbol nosił też przy okazji „Walking in My Shoes”. Ten utwór ilustrowany był obrazem, który korespondował w pewien sposób z treścią kawałka - opowiadał bowiem o mężczyźnie przebierającym się za kobietę. Była to oczywiście metafora poszukiwania własnej tożsamości i dopasowywania się do sytuacji, czasem wbrew sobie. Ale cały koncert przepełniały właśnie metafory. Wizualizacje, jak już wspominałem, świetnie uzupełniały muzykę i teksty.
Dla większości jednak najważniejsze były największe hity zespołu. I tych oczywiście zabraknąć nie mogło. Ich prezentację rozpoczął najstarszy w koncertowym repertuarze, bo wydany na singlu w 1982 r. (a w roku następnym umieszczony na płycie „Construction Time Again”) „Everything Counts” - na żywo mający więcej rockowej zadziorności niż subtelnie elektroniczne wygładzona wersja studyjna. Ale w ogóle Depeche Mode na scenie jest zdecydowanie bardziej rockowym bandem, o czym mogliśmy się przekonać przy okazji choćby drapieżnego „I Feel You”, czy wręcz agresywnie zaśpiewanego „Wrong”.
Gahan jak zwykle czarował charakterystyczną barwą swego głosu, ale w Warszawie miał godnego konkurenta. Martin Gore, dla wielu dusza tego zespołu, jest przecież nie tylko sprawnym gitarzystą i muzykiem grającym klimatycznie na instrumentach klawiszowych, ale także umie dobrze śpiewać. Jego głos nosi w sobie duży emocjonalny ładunek. W Warszawie w roli głównego wokalisty mogliśmy go usłyszeć aż trzy razy, przy okazji „Question of Lust”, „Home” i „Somebody”. Pierwszy z nich, subtelnie zaśpiewany przez Gore’a i pochodzący ze słynnej, można napisać „ciemnej” (w zakresie tematyki i dość posępnej muzyki) płyty „Black Celebration” (1984 r.), jest do dziś jednym z moich ulubionych kawałków Depeche’ów. Dwa pozostałe pokazały z kolei pokazało ogromną wrażliwość Gore’a i to, że swój wokal potrafi on prowadzić bardzo różnorodnie i modulować nim na różnych wysokościach. Martin tradycyjnie wspomagał Gahana także jako tzw. backing vocalist przy okazji wielu numerów, jak choćby w „Everything Counts”.
Trzecim bohaterem był oczywiście Andrew Fletcher, który jak zwykle imponował swoim spokojem, elegancją i klasą. Jego klawiszowy (a czasem także basowy) akompaniament to przecież jedna z niezbędnych składowych całości tego niezwykłego zespołu. A w koncertowej odsłonie skład grupy jest uzupełniany jeszcze przez dwóch muzyków: perkusistę Christiana Eignera i multiinstrumentalistę Petera Gordenę.
Wróćmy do największych hitów, które zagrał ten kwintet. Na warszawskim koncercie usłyszeliśmy m.in. takie evergreeny muzyki rozrywkowej, jak chóralnie odśpiewany przez publiczność „Striped” czy kończący zasadniczą cześć wydarzenia „Never Let Me Down Again”. Przy okazji tego punktu występu, w którym Gahan znakomicie porwał do zabawy cały stadion, mogliśmy doświadczyć zaplanowanej przez fanów akcji polegającej na wyeksponowaniu wszelkiego rodzaju patyczków, opasek i innych gadżetów fluorescencyjnych. Szczerze jednak napiszę, że sądziłem, iż ta iluminacja wyjdzie bardziej imponująco - niestety, stadion był rozświetlony tylko fragmentarycznie (inna akcją były czerwone balony przy okazji „Where’s the Revolution” - jakże teraz w naszym kraju aktualnego pod względem swojej tematyki). Imponująco zabrzmiały za to utwory pochodzące ze zdecydowanie mojej ulubionej i przez wielu fanów oraz krytyków powszechnie uważanej za najlepszą płyty zespołu „Violator” (1991 r.): „World in My Eyes”, „Enjoy the Silence” i „Personal Jesus”. Pierwszy z nich, z tekstem napisanym przez Gore’a, wybrzmiał pięknie i emocjonalnie wydobyty z gardła Gahana, który przy tej okazji wykonał chyba najefektowniejszy na koncercie taniec. „Enjoy the Silence” to dzieło po prostu magiczne i z tej magii nie odarły go nawet drażniące niektórych (ale nie mnie) wspomniane „zwierzęce” animacje.
To był dla mnie najlepszy i najbardziej wyczekiwany moment koncertu. Muzyka, zwłaszcza ta wypływająca spod palców Fletchera, świetnie współgrała z tekstem i reakcją publiczności. A co bardzo istotne, była to tym razem, jak na warunki PGE Narodowego, całkiem dobrze nagłośniona muzyka. Zresztą trudno było przyczepić się do czegokolwiek na tym występie. Poza może jednym aspektem… Niektórzy wśród publiczności byli agresywni i swoich zajętych miejsc na płycie pilnowali jak najcenniejszych skarbów, a jakakolwiek próba przeciśnięcia się choćby o metr dalej kończyła się niemal bójką. Powróćmy jednak do muzyki i wspomnianego wcześniej innego wielkiego hitu zespołu „Personal Jesus”, który w Warszawie wybrzmiał potężnie i niezwykle energetycznie. Ładunek emocji (zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej) w tym kawałku śmiało wystarczyłby na kilka utworów. Numer został tradycyjnie zagrany na sam koniec koncertu, a poprzedzał go m.in. niezwykle pięknie, delikatnie zinterpretowany przez Gahana „Heroes” z repertuaru Davida Bowiego. Można było jednak odnieść wrażenie, że cześć fanów nie zna tego ostatniego utworu. Takich problemów nie mieli już przy okazji jakichkolwiek utworów napisanych przez swoją ulubioną formację - także tych stosunkowo mniej znanych, jak np.: „Cover Me” czy „Poison Heart”, pochodzących z ostatniej płyty. Fani, co było łatwe do przewidzenia, wykazali się świetną znajomością twórczości swoich idoli - śpiewali chóralnie nie tylko ich tekst, ale także intonując różne wokalne ozdobniki między ich przerwami.
Można się trochę denerwować, że kilku wielkich hitów, np.: „Just Can’t Get Enough”, „It’s No Good”, „Strangelove”, „Master and Servant” czy „Shake the Disease”, na koncercie zabrakło (z drugiej strony znając wcześniejsze występy w ramach tej trasy koncertowej powinno się było tego spodziewać). Można także irytować się na tych niektórych z najbardziej radykalnych fanów Depeche’ów, których poza miłością do muzyki swego ukochanego zespołu i stylizowania się na swoich idoli niewiele łączy, o czym kilkukrotnie mogłem się przekonać przy okazji tego koncertu i oficjalnego afterparty zorganizowanego później w klubie Palladium.
To wszystko jednak było bez większego znaczenia. Występ w Warszawie potwierdził bowiem, że Depeche Mode to ciągle niesamowicie profesjonalny i jeden z najlepszych zespołów świata. I skutecznie przypomniał mi, dlaczego kiedyś był jednym z moich ulubionych. Nie tylko ze względu na muzykę. Także na sentyment i pewien artystyczny romantyzm, który już się nie zdarza.
Tekst: Michał Bigoraj
Autorem zdjęć jest Anton Corbijn. Zdjecia dzięki uprzjemości Universal Music Polska.