RECENZJA: Lindsey Stirling - "Artemis"
Karierę skrzypaczki Lindsey Stirling śledzę w zasadzie od jej początków. Moją uwagę zwróciła jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu. Z uznaniem i przyjemnością słuchałam coverów, które zamieszczała na YouTube, a później jej autorskich kompozcji. Wyczekiwany debiut okazał się strzałem w dziesiątkę (w sumie dostaliśmy w większości znane już kawałki), drugi album pokazał, że Lindsey nie jest tworem jednorazowym, co potwierdziła tylko trzecim wydawnictwem. W zeszłym roku sprezentowała nam świąteczną płytę, a teraz przyszła pora na pełnoprawny, piąty album w dorobku Amerykanki.
Nowy album Stirling to 13 kawałków, w tym dwie kompozycje w których usłyszymy wokale. Na dobry początek otrzymujemy "Underground", z dobrze znaną elektroniką w wielu odsłonach, połączoną ze skrzypcami. Pozycja numer dwa to kolejny singiel, pełnie niepokoju "Artemis", w którym pobrzmiewają echa pierwszych albumów. Znajdziemy tu wszystko za co kochamy Lindsey, nietuzinkowe podejście do muzyki, obalanie kolejnych granic i tworzenie na własnych zasadach. Każdy kolejny dźwięk przynosi nam niepewność, co jeszcze nas spotka, sporą dawkę piękna i mocne uderzenie. To jedna z najlepszych piosenek na tym albumie.
Bezsprzecznie warto posłuchać "Till the Lights Goes Out", wyraźna linia skrzypiec miesza się tu z delikatnymi dźwiękami elektroniki. To soundtrack idealny dla górskich wycieczek, choć i bez pięknych widoków w zasięgu wzroku skrzypaczka potrafi nas zabrać w odległe regiony. Jeśli Stirling chciała nam zaprezentować opowieść o Artemis, bogini księżyca, to jest to historia pełna różnych odcieni. Nie zabrakło mroku, ale i odradzającej się jasności. Wspomniany wcześniej kawałek to mieszanka wszystkich tych barw. Atmosferę podsyca obecność chórków. Gdy wydaje nam się, że nic nas już nie zaskoczy, otrzymujemy delikatne "Beetween Twilight", które jest niczym wschód słońca i najpiękniejsze zjawiska atmosferyczne. Podobnie jest w przypadku "Foreverglowe", z lekkim wokalem i pięknymi skrzypcami. W połowie krążka czeka nas niespodzianka w postaci "Love Goes On And On" nagranego wspólnie z Amy Lee (Evanescence). Głos Amy świetnie współgra ze skrzypcami. Jest niczym kolejny instrument. To kooperacja, do której będę często wracać.
Do końca albumu płyniemy już nieco leniwie, choć umiarkowanie pobudzają nas utwory pokroju "Masquerade", a później leniwie oddajemy się dźwiękom "Sleepwalking". To niechybny dowód na to, że Starling ma niesamowity dar do tworzenia pięknych melodii. Przed końcem czeka nas jeszcze wzlot w "The Upside" oraz pompatyczne "Guardian". Album zamyka drugi z numerów z wokalem - "The Upside" z Elle King, która brzmi niczym Sia, sam kawałek przynosi natomiast na myśl dokonania topowych DJ-ów.
Albumy Lindsey miewały różną długość, na najnowszy składa się 13 piosenek. Liczba ta okazała się jak najbardziej szczęśliwa i wystarczająca. Taka ilość piosenek w pełni spełniła pokładane przeze mnie w tym albumie oczekiwania. Była też w stanie pokazać, że przez te wszystkie lata od debiutu, dokonała sporego progresu, jej umiejętności ciągle rosną, a upodobanie do eksperymentów i łączenia różnorakich stylów, nie zmniejsza się. Dlatego słuchanie nowej płyty przyniosło mi sporo radości, niby to ta sama Lindsey co na wcześniejszych albumach, a jednak jakby o krok dalej.
Tracklista:
1. Underground
2. Artemis
3. Til The Light Goes Out
4. Between Twilight
5. Foreverglow
6. Love Goes On and On
7. Masquerade
8. Sleepwalking
9. Darkside
10. The Upside
11. Guardian
12. Aurora
13. The Upside
Autor recenzji: Monika Matura
Warto posłuchać: "Artemis". "Love Goes On and On", "Sleepwalking"
Ocena: 6/6